Otworzyła powoli
oczy i zobaczyła nad sobą twarz jakiegoś mężczyzny.
– Dzień dobry,
pani Zosiu, nazywam się Maksymilian Michałowski i jestem pani
lekarzem prowadzącym. Właśnie obudziła się pani po operacji.
Wszystko się udało, chociaż złamanie było dość skomplikowane.
Czeka panią kilkanaście dni leżenia w szpitalu, a potem kilka
miesięcy rehabilitacji. Czy pani rozumie, co ja mówię?
– Oczywiście, że
rozumiem – odpowiedziała urażona.
– Przepraszam, że
pytam, ale czasami po narkozie występują trudności w logicznym
myśleniu – tłumaczył się doktor, a ona przyglądała mu się z
coraz to większym zainteresowaniem. Nie dość, że przystojny to
jeszcze w taki uroczy sposób wstydliwy.
Spuścił wzrok i
pisał coś na karcie, którą zawiesił w ramce w nogach łóżka.
– Proszę teraz
odpoczywać, wieczorem do pani zajrzę – zabrzmiało, jakby umawiał
się z nią na randkę. A może ona jednak ma te objawy związane z
brakiem logicznego myślenia, o których przed chwilą jej mówił?
*
– Ma pani
szczęście, że operował panią sam pan profesor – powiedziała
pielęgniarka, poprawiając kołdrę Zosi. – Proszę teraz spać,
szybciej wróci pani do zdrowia, gdyby coś się działo, to proszę
przycisnąć ten guzik. – Dała jej do ręki mały, zimny
przedmiot.
– No i już po
strachu. – usłyszała głos babci Leokadii.
– Ty znowu tutaj,
przez moment myślałam, że to wszystko mi się śniło –
rozmawiała z babką siedzącą przy jej szpitalnym łóżku.
– Oj, nie bądź
taka zasadnicza, przestań się w końcu tak wzbraniać przede mną –
Leokadia naburmuszyła się jak małe dziecko.
– Babciu, musisz
przyznać, że rozmowa z dawno nieżyjącą osobą jest trochę
dziwna, więc wybacz, że nie potrafię przejść nad tym do porządku
dziennego.
– Nie masz
wyjścia, bo ja postanowiłam zaopiekować się tobą przez jakiś
czas. Wybacz, ale ty zupełnie nie potrafisz zadbać o siebie. Czas
leci, nie jesteś już taka młoda…
– O, dziękuję
ci, że mi przypomniałaś – wtrąciła się oburzona Zosia.
– Nie przerywaj
mi, bo nigdy nie dojdę do najważniejszego. A więc na czym to ja
skończyłam? Przyjechałaś tu po to, by spotkać miłość swojego
życia, ale póki co nie widzisz dalej niż własnego nosa.
Przypilnuję tylko, byś nie przeoczyła takiej okazji.
– To ja już tak
nisko upadłam, żeby łapać okazje? – Zosia znowu zareagowała
zbyt emocjonalnie.
– No słowo daję,
nie da się z tobą spokojnie porozmawiać – narzekała babka,
kręcąc głową z niedowierzaniem. – Do kogo ty się wdałaś
dziewczyno?
– Tylko nie mów
mi, że do mamusi, bo zupełnie się załamię – droczyła się z
Leokadią.
– Moja córka, a
twoja matka, miała ciężkie życie. Nie myśl, że ją
usprawiedliwiam, ale chociaż trochę próbuję zrozumieć. Kochała
twojego ojca nade wszystko, a on traktował ją okrutnie. Raz
szalenie ją kochał, innym razem odtrącał ją od siebie. Pogubiła
się biedaczka – westchnęła. – Ale co tam, nie będziemy
zajmować się nią, tylko tobą i twoim życiem.
– Może to ja
powinnam decydować, co zrobić ze swoim życiem, a nie ty, babciu?
– Zrobisz, jak
zechcesz, ale pozwól, że ci pomogę. Będziesz musiała trochę tu
zostać, więc pozwól mi chociaż przez ten czas zaopiekować się
tobą. Proszę. – Babka patrzyła na nią takim smutnym wzrokiem,
że nie potrafiła jej odmówić.
– Chciałbym tylko
mieć pewność, że ja nie wariuję, bo czy to jest normalne
rozmawiać z nieboszczką? – Poczuła się jakoś dziwnie, jakby
latała w powietrzu. Na dole zobaczyła łóżko szpitalne, a w nim
siebie leżącą bez ruchu. No i puste krzesło obok łóżka, ani
śladu babki Leokadii.
– Boże, czy ja
umarłam?! – krzyknęła przerażona i od razu nacisnęła ten
guzik, który trzymała w ręku.
Po chwili przybiegła
pielęgniarka, a zaraz za nią przystojny doktor. Dotknął Zosię
ciepłą dłonią i lekko potrząsnął.
– Co się stało,
proszę się obudzić – słyszała jak przez mgłę.
Otworzyła oczy,
spojrzała nieprzytomnym wzrokiem na tych dwoje skupionych nad jej
łóżkiem.
– Panie doktorze,
ja latam, czy ja umarłam? – zapytała rzeczowo.
– Nie, oczywiście,
że nie. Proszę się nie bać, to tylko działanie silnego środka
przeciwbólowego. Niech pani sobie polata, bo jutro nie będzie to
już możliwe. – Uśmiechnął w tak uroczy sposób, że od razu mu
uwierzyła.
Znowu odpłynęła w
sen. Nie był bynajmniej błogi. Znalazła się znowu w domu babki
jako mała dziewczynka skulona w kącie za wielką szafą. Mama
leżała na łóżku i bardzo płakała. Zosia bała się wyjść z
ukrycia, ale martwiła się o mamę. Kochała ją, chociaż bardzo
bała się tych ataków, które ją nawiedzały. Zwłaszcza teraz,
kiedy były same w domu. Babcia Leokadia poszła do sąsiadki pomóc
jej przy porodzie kolejnego dziecka. Dom sąsiadów był daleko i
Zosia wiedziała, że babcia długo jeszcze nie wróci. U nich było
ciemno i zimno, a ona czuła głód, ale mama płakała, więc Zosia
siedziała cicho, by nie przysparzać jej więcej kłopotów. Kiedy
zrobiło się cicho, a mama oddychała miarowo, mała dziewczynka na
paluszkach wyszła z ukrycia. Położyła się w nogach łóżka, na
którym spała zmęczona matka. Dziewczynka poczuła zapach alkoholu
i ogarnął ją strach przed gniewem matki, gdyby się obudziła.
Instynkt przetrwania był jednak silniejszy od strachu, więc grzała
swoje ciałko pod matczyną pierzyną. Nie spała, bo głód jej nie
pozwalał. Czekała na powrót babci i prosiła aniołki, by ta
wróciła jak najszybciej. Nad ranem obudziła ją kłótnia w
kuchni. Wysunęła się z ciepłego łóżka, stanęła w
niedomkniętych drzwiach i usłyszał te straszne słowa, których
nigdy już nie potrafiła wymazać z pamięci. Mama stała na środku
kuchni w płaszczu i ciepłych butach, a obok niej stała walizka.
– Dlaczego nie
nakarmiłaś Zosi? Jak możesz być taka okrutna wobec własnego
dziecka? – mówiła głośno babcia, zapalając ogień w piecu.
– Czy ty nie
widzisz, mamo, że ja cierpię. Jestem taka samotna. Dlaczego ciągle
mi o niej przypominasz? – mama znowu płakała, a Zosia wiedziała,
że to przez nią.
– Co ty
wygadujesz? Opamiętaj się, kobieto! – krzyczała babcia. –
Właśnie Janowskim urodziło się dziecko, szóste z kolei i wszyscy
się radują, a ty masz jedną jedyną córkę i nie potrafisz się
nią zająć, nie mówiąc już o miłości matczynej. Nie grzesz,
dziewczyno, i nie sprowadzaj na nas nieszczęścia – grzmiała
babcia.
– Nieszczęściem
było urodzić ją. Gdybym cię nie posłuchała, Janek by mnie nie
zostawił, a tak zostałam sama z kłopotem o imieniu Zofia – Anna
krzyczała przez łzy.
Zosia stała jak
zahipnotyzowana, nie mogła się ruszyć z miejsca. Nie mogła
zrozumieć, dlaczego mama nazwała nieszczęście jej imieniem. Jej
małe serduszko na moment zastygło w bezruchu, a ona chciała
zniknąć, byle mamusia już nie płakała. Wtedy babcia ją
zauważyła, podeszła do niej i przytuliła.
– Chcesz ciepłego
mleczka? – zapytała.
Zosia kiwnęła
główką, ale nic nie odpowiedziała. Usiadła przy stole w ciepłej
już kuchni. Mama natychmiast wyszła, trzaskając drzwiami. Babcia
ukroiła wnuczce kromkę chleba, grubo posmarowała masłem i podała
jej razem z ciepłym mlekiem.
No i wszystkie
smutki nagle zniknęły. Babcia siedziała obok i z miłością
przyglądała się jej, a Zosia wyobrażała sobie, że to jej mama.
Zrobiła się bardzo senna i babcia ułożyła ją w swoim łóżku.
Zosia wiedziała, że mamusia długo nie wróci, ale cieszyła się,
że jest z nią babcia. Zasnęła cichutko, przytulając się do niej
i czuła się bezpieczna i kochana.
– Proszę się
obudzić. – Usłyszała zupełnie jej nieznany, natarczywy głos.
Otworzyła oczy i
zobaczyła obok jej szpitalnego łóżka pielęgniarkę z termometrem
w ręku.
– Mierzymy
temperaturę. – Zosia patrzyła na nią nieprzytomnym wzrokiem, bo
przez moment wydawało się jej, że obudziła się w domu babci jako
mała dziewczynka. Włożyła posłusznie termometr pod pachę i
zamknęła na moment oczy.
– Mój Boże,
przypomniałam sobie, jak byłam mała, znowu poczułam ten smutek.
Dopiero teraz zdała
sobie sprawę, że to nadal tkwi w niej. Ten syndrom odrzucenia. Łzy
same zaczęły spływać jej po policzkach. Poczuła się taka
samotna.
– Czy coś panią
boli? – zapytała zatroskana siostra.
– Nie, to jakoś
tak samo. – Wytarła jedną ręką mokre od łez oczy.
Pielęgniarka
taktownie wyszła z sali.
Zosia przespała
cały ranek. Noga bolała, a gips uwierał niemiłosiernie, ale nie
miała siły użalać się nad sobą. Jeszcze rano przewieziono ją
do dwuosobowej sali. Na razie była tam sama, nawet ucieszyła się z
tego powodu. Miała tyle do przemyślenia i do przepłakania. Nie
chciała, by ktokolwiek był tego świadkiem. Do obecności babki
Leokadii zdążyła się już przyzwyczaić, nawet cieszyła się na
rozmowy z nią. Polubiła je tak, jak lubiła wtedy, kiedy babcia
żyła. Zawsze, od kiedy pamięta, były to dla niej cudowne chwile.
Jedne z nielicznych, które chętnie wspomina. Poza tym wymazała
swoje dzieciństwo z pamięci, do wczoraj. Widać, przyszedł czas,
by wrócić do nich bez względu na cenę, którą musi za to
zapłacić.
*
– Dzień dobry,
kochana – Terenia weszła do sali, stawiając na szafce obok łóżka
koszyk z wiktuałami.
– Dzień dobry,
Tereniu – słabym głosem przywitała kuzynkę Zosia.
– Jak się
czujesz? – Teresa pogłaskała chorą po bladej dłoni.
– Nieszczególnie.
– Co się dziwić,
wczoraj przeszłaś poważną operację. Trzeba uzbroić się w
cierpliwość – Terenia próbowała pocieszyć Zosię, chociaż
sama w to, co mówiła, nie wierzyła.
Kuzynka wyglądała
na wyczerpaną, a smutek w jej oczach był spowodowany chyba zupełnie
czym innym. Na wszelki wypadek Terenia postanowiła na razie nie
pytać o szczegóły. Jak zechce, opowie jej sama.
– Przyniosłam ci
rosołek z makaronem i gotowanego indyka własnego chowu –
otwierała już termos, nie zważając na protesty chorej.
– Nie, dziękuję,
naprawdę nie mam apetytu – Zosia próbowała wymówić się od
jedzenia.
– Nie przyjmuję
nawet do wiadomości, musisz jeść i tyle. Pamiętasz, co mówiła
nasza babcia? – miała nadzieję, że zachęci ją do wspomnień.
Zosia jednak nie podjęła rozmowy.
– Dzień dobry –
do sali wszedł doktor Michałowski, przerywając krępującą ciszę.
– Widzę, że chora się posila, więc przyjdę później. Nie ma
to jak dobry rosołek – spojrzał do termosu i pochwalił jego
zawartość. Po czym wyszedł z sali.
– Miły ten
doktor.
– Tak –
odpowiedziała Zosia słabo zainteresowana rozmową dotyczącą jej
lekarza.
– Bardzo podobny
do ojca – kontynuowała Terenia. – Oj, zapomniałabym! Czy
powiadomić o wypadku twoje dzieci? – szybko zmieniła temat.
– Nie, zrobię to
sama, jak poczuję się lepiej. Kasia jest w Pradze na praktykach, a
Tomek wyjechał do pracy. Jak co roku spędzi dwa miesiące w Anglii.
Więc sama rozumiesz, w tej sytuacji nie będę ich niepokoić.
– No, może to i
lepiej, jak poczujesz się lepiej, sama im wszystko opowiesz. Nic się
nie martw ja zadbam o ciebie.
– Jeżeli chodzi o
opiekę, to ja też zgłaszam się na ochotnika. – Michał dziarsko
wszedł do sali. Obie panie obdarzyły go pięknym uśmiechem. Podał
chorej ogromny bukiet róż.
– Nie trzeba było
– krygowała się Zosia.
– Piękne kwiaty
dla pięknej kobiety zawsze są na miejscu. A jak zdrowie szanownej
pani? – Przysunął sobie krzesełko i usiadł blisko łóżka.
– Dziękuję, już
znacznie lepiej – odpowiedziała tylko pół prawdy, bo na ciele
czuła poprawę, za to na duchu podupadła zupełnie.
– To ja pójdę do
salowej po jakieś naczynie na te piękne kwiaty – Terenia wzięła
bukiet i oddaliła się w poszukiwaniu wazonu.
– Coś mi się
wydaje, że rozprawa z przeszłością jest znacznie trudniejsza, niż
to pani zakładała – powiedział to prawie szeptem.
– Nie będę
zaprzeczać. Faktycznie, wspomnienia są bardzo bolesne.
– To wszystko
minie, proszę mi wierzyć. Mam w tej delikatnej materii spore
doświadczenie. Potem poczuje się pani znacznie lepiej.
– Właśnie na to
liczę – odpowiedziała konspiracyjnie, kiedy Terenia wróciła z
kwiatami w szklanym wazonie.
– Wyglądacie,
jakbyście spiskowali – Terenia pół żartem, pół serio
skwitowała sytuację, którą zastała.
– Jakie tam
spiskowanie, kochana przyjaciółko, to tylko wymiana doświadczeń.
Stary ze mnie człowiek, to i znam się na różnych sprawach. Pani
Zosia wygląda na zmęczoną, ja się już oddalę, a wy sobie,
drogie panie, jeszcze porozmawiajcie. Ja zajrzę jeszcze do mojego
jedynaka, a potem proponuję podwózkę – zwrócił się do Tereni.
– Chętnie
skorzystam – uśmiechnęła się porozumiewawczo Terenia –
Uprzedzam jednak, że nigdzie się nie ruszę, póki Zosia nie zje
obiadu.
– No już dobrze,
zaraz się za ten rosół zabieram, tak pięknie pachnie. –
Wyciągnęła rękę po termos, który natychmiast podała jej
uradowana kuzynka. Zjadła kilka łyżek i poczuła się syta.
– Dziękuję,
więcej nie mogę. – Oddała termos i wyprostowała się na łóżku
zmęczona jedzeniem. Ziewnęła kilka razy, przysłaniając dłonią
usta.
– Przepraszam,
jakoś jestem zmęczona, a przecież od wczoraj nic nie robię, tylko
śpię.
– Odpoczywaj,
kochana, póki możesz, jak wyjdziesz ze szpitala, będziesz musiała
popracować nad swoją kondycją. Długa rehabilitacja cię czeka. No
ale teraz czas na mnie.
Terenia wstała z
krzesła i pożegnała się z kuzynką, całując ją w policzek.
Zosia zareagowała zdziwieniem, nie była przyzwyczajona do takiej
wylewności, ale Terenia nawet tego nie zauważyła.
Kiedy Zosia została
sama, ledwie przymknęła oczy, znowu znalazła się w domu babci.
Przestała się już temu dziwić, przyglądała się sobie, jakby
oglądała film, znowu była małą dziewczynką. Panowała zima,
śnieg padała całą noc, a kiedy Zosia wstała rano, nie było
widać z małego okienka jej pokoju nic poza bielą. Jedną wielką
białą plamą. W kuchni paliło się w piecu, babcia szykowała
śniadanie.
– Dzień dobry,
słoneczko – przywitała wnuczkę.
– Dzień dobry,
babciu – odpowiedziała grzecznie, usiadła przy stole na wielkim
krześle. – Czy jest już mama? – zapytała jak co rano, od kiedy
jej mama wyszła tego pamiętnego wieczoru. Od tego czasu upłynęło
już tak wiele dni, a ona ciągle czekała.
– Nie, kochanie,
mama wróci dopiero, jak stopnieją śniegi, teraz nie dotarła by tu
do nas – babcia tłumaczyła spokojnie dziecku, by nie wprowadzać
do jej i tak pokręconego życia więcej strachu i niepewności.
Nie wiedziała, co
dzieje się z jej córką, ale miała nadzieję, że wróci w końcu
do domu jak za każdym razem, kiedy znikała na dłuższy czas.
Podała małej zupę mleczną, a sama usiadła z kubkiem zbożowej
kawy. W całym domu pachniało tak jakoś świątecznie, chociaż był
dopiero początek grudnia. Od kilku dni babcia paliła drewnem, które
zdołała złożyć przed pierwszymi śniegami w stajence przyległej
do domu. Mieszkała tam jeszcze ich koza żywicielka, kilka kurek i
pięć królików. Wielki worek mąki Leokadia dostała za pomoc przy
ostatnim porodzie, miód stał w spiżarce obok dżemów i
przeróżnych przetworów, które pracowicie robiła przez całą
jesień. Wielką beczkę kiszonej kapusty i kilka worków ziemniaków
odrobiła jesienią u gospodarzy po sąsiedzku. Czuła, że tym razem
przetrwają bez większego problemu. Dziękowała Bogu za zdrowie i
za wszelkie talenty, jakimi ją obdarzył. Nie miała co prawda zbyt
wiele pieniędzy, ale zawsze otaczał ją dobrobyt różnego rodzaju.
Płody rolne, przetwory, grzyby, jagody i zioła, które nie raz
ratowały im życie. No i sąsiedzi kupowali u niej różnego rodzaju
mikstury ziołowe pomocne w różnych chorobach.
Dzięki temu czuła
się bezpieczna, bo przecież miała pod opieką dziecko, które
opuściła matka. Źle wychowała córkę, a teraz sama ponosiła
tego konsekwencje. Poród Leokadii był trudny. Alina, pierwsza z
bliźniaczek była silna i ciągle głodna, natomiast jej siostra
mizerna, chorowita i zupełnie niezainteresowana mlekiem matki.
Leokadia ciągle o nią drżała. Obie dziewczynki zawdzięczają
życie swojej babce, która była doświadczoną akuszerką. Leokadia
wszystkiego nauczyła się od matki, odziedziczyła po niej zdolności
i pacjentki, które ufały jej bezgranicznie. To było dla niej
wielkie wyzwanie, pilnie uczyła się fachu od matki i poznawała
tajniki ludowej medycyny.
Wszystkie kobiety z
ich rodu same wychowywały dzieci. Jej ojciec zaginął w czasie
wielkiej zimowej zawieruchy, a mąż umarł bardzo młodo,
dziewczynki nawet go nie pamiętały. Przywaliło go drzewo w lesie i
odszedł z tego świata w sile wieku, pozostawiając ją samą. Była
zahartowana i zamiast rozpaczać, wzięła się do roboty, by
wykarmić i wychować swoje córki. Ciągle biegała za jakąś
robotą, a mama pomagała przy bliźniaczkach. Teraz ona przejęła
pałeczkę po swojej matce z tą tylko różnicą, że jej córka,
Anka, zupełnie pogubiła się w życiu. Miała problem z alkoholem,
którego nadużywała, a i do mężczyzn nie miała szczęścia. Była
niezwykle piękna, ale i nieodpowiedzialna. Przyciągała do siebie
nieodpowiednich partnerów.
Alina, ku radości
matki, wyszła za mąż z wielkiej miłości i razem z mężem
wybudowali w sąsiednim Dynowie dom. Potem przyszły na świat ich
dzieci, którym stworzyli ciepłą i bezpieczną rodzinę. Nie raz
Alina chciała wziąć do siebie na wychowanie małą Zosię, ale
Leokadia nieustannie miała nadzieję, że Anna odzyska zdrowy
rozsądek i zajmie się małą należycie. Lata mijały, a w tej
sprawie nic się nie zmieniało. Tyle tylko, że Zosia była coraz
starsza, mądrzejsza i na przekór wszystkiemu coraz bardzie kochała
swoją matkę. Matkę, która w świecie szukała szczęścia przy
boku coraz to innego mężczyzny, nieustannie zaniedbując swoją
jedynaczkę. Babka z całej mocy próbowała rekompensować dziecku
braki, ale miłości matczynej nikt nie zastąpi.
Zosia wyrastała na
śliczną i wrażliwą dziewczynkę, nieco wycofaną z powodu
odrzucenia przez matkę. Najlepiej czuła się w domu pod lasem w
towarzystwie Leokadii. Rzadko Anna zostawała z nimi na dłuższy
czas, niestety obnosiła się wtedy ze swoim nieszczęściem, za
które obarczała swoje dziecko. Leokadia czuwała wtedy, by małej
nie stała się krzywda. Anna bowiem miewała napady szału i
potrafiła nawet uderzyć niczemu niewinną Zosię. Znęcała się
nad nią psychicznie, wylewając w ten sposób na nią wszystkie
frustracje z powodu nieudanego życia. Leokadia nie mogła tego po
prostu pojąć i z ulgą przyjmowała to, że Anna znikała z domu i
z ich życia na dłuższy czas. Za każdym razem miała nadzieję, że
córka tym razem wróci zupełnie odmieniona. Leokadia rozmyślała
nad nieszczęsnym życiem swojej ukochanej wnuczki i z miłością
przyglądała się jej ślicznej, ale jakże smutnej buźce. Nie
mogła wyjść z zadziwienia nad zrządzeniem losu, bo dziewczynka do
złudzenia przypominała swoją matkę.
Oby tylko charakteru
po niej nie odziedziczyła – przyglądała się jej dyskretnie i
rozmyślała nad tym, jak umilić temu dziecku życie.
– Wiesz Zosiu,
niedługo będą święta – powiedziała do dziewczynki, wzbudzając
w niej wyraźne zaciekawienie. Oczy małej zabłysły jak gwiazdki.
– Chcesz piec
pierniczki? – babcia zapytała, ale już wiedziała, że
dziewczynce podoba się ten pomysł.
– Chcę, chcę,
babciu, dla mamusi upieczemy ciasteczka. – Dziewczynka tańczyła
radośnie na środku kuchni.
Na wielkim stole
zgromadziły wszystkie potrzebne produkty i zaczęło się wielkie
przedświąteczne szaleństwo. Mała we wszystkim pomagała babci z
wielką wprawą i starannością. Z wypiekami na twarzy wyciskała
brązowe piernikowe gwiazdki. W piecu buchał wesoły ogień, a na
dworze hulały wiatr i śnieg, jakby chciały zasypać cały świat.
W całym domu pięknie pachniało, a szczęśliwa Zosia zajadała
twarde jeszcze pierniki, mocząc je w ciepłym mleku. Taka radość
panowała wokoło, że aż trudno było uwierzyć, jak niewiele
trzeba, by sprawić radość małemu dziecku.
Zosia obudziła się
z uśmiechem na twarzy.
*
– Aż miło było
patrzeć, jak pani uśmiecha się przez sen – otworzyła oczy i
zobaczyła Maksymiliana Michałowskiego pochylającego się nad jej
kartą zdrowia.
– Gorączki brak,
obrzęków brak i na dodatek dobry humor dopisuje. Jest pani wzorową
pacjentką. – Lekarz uśmiechał się do niej, a ona przyglądała
mu się uważnie, jakby poznawała go od nowa.
Pan doktor miał
czarne, gęste i lekko falujące włosy, wysokie czoło, spokojne i
czarne jak węgiel oczy zaopatrzone w okulary, które patrzyły na
nią łagodnie z lekkim zaciekawieniem. Usta miał miękkie i ładne,
uśmiechał się zniewalająco. No i pachniał tak pięknie.
Delikatnie, ale jakoś wyraziście, nie sposób było tego zapach
pomylić z czymś innym. Nawet jak miała zamknięte oczy, wiedziała,
że on stoi tuż obok.
– Nie dziwię się,
że mój ojciec jest panią po prostu oczarowany – powiedział
jakoś bez związku. – Skradła mu pani serce, oj, chyba będę o
panią zazdrosny – żartował z nią, jakby znali się od lat.
Zosia zastanawiała
się, co spowodowało taką zmianę w zachowaniu pana doktora.
Wczoraj dałaby głowę, że zupełnie jej nie zauważa, a dzisiaj coś
takiego. Widocznie stało się to za sprawą starszego pana
Michałowskiego. Nie była tego pewna, ale jakoś podświadomie
czuła, że wstawił się za nią u swojego syna. Było jej z tym
bardzo dobrze i bezpiecznie. Od dawna nie czuła się tak dobrze w
obecności mężczyzny, na dodatek zupełnie obcego. Poczuła coś
jeszcze, obecność babki Leokadii i była tego zupełnie pewna.
Jakoś wcale się nie zdziwiła.
Mieć t a k ą Babcię -to skarb. A mnie, swojej nie było dane poznać. Odeszła jak miałam ok trzy latka... drugą babcię znałam krótko, potem nie można było mieć kontaktu, bo dziadek był dla niej i dla mnie niedobry :(
OdpowiedzUsuńKiedy parę lat temu moja Mama odeszła -bardzo chciałam, by mnie się przyśniła, ale... tak się nie stało, bo zawsze Mamie mówiłam, że nie chcę -bo boję się umarłych, więc nie śni mi się :( A teraz tak bardzo bym chciała z nią porozmawiać..