wtorek, 5 września 2017

SCHEDA (4)

Zosia bardzo wcześnie rano wyruszyła w sentymentalną podróż do przeszłości. Wyszła z domu cichutko, by nie budzić Tereni. Postanowiła w pierwszej kolejności pojechać do Wary i tam odszukać dom babki albo może tylko to, co z niego po latach zostało. Potem miała zamiar odwiedzić swoje dwie kuzynki, których nie widziała od dzieciństwa. Roma i Wera już kilka razy próbowały zaprosić ją do siebie, ale tym razem to była jej inicjatywa, bo postanowiła już nie uciekać przed wspomnieniami i ze spokojem zmierzyć się z przeszłością.
Nie była tu od dwudziestu lat i zdawała sobie sprawę z tego, że będzie trudno po latach odnaleźć schedę, która została jej po przodkach. Dom, który należał do jej prababki, potem babki, teraz jest jej. Nie prosiła się o taki „prezent”, ale ponieważ jej matka zmarła wcześniej niż babka, to ona stała się dziedziczką.
Jechała wolno, podziwiając piękną przyrodę i nowe zabudowy, które zupełnie zmieniły wygląd tutejszej wsi. Kiedyś były to malutkie drewniane domki w znakomitej większości mające swoją świetność już dawno za sobą. Teraz na ich miejscu stanęły nowe murowane domy otoczone zadbanymi ogrodami. Widać i tutaj zawitała cywilizacja. Zostawiła samochód na poboczu drogi koło małej kapliczki, która stała na tym samym miejscu chyba od stu lat. Dalej postanowiła iść pieszo, chociaż do domu babki był jeszcze spory kawał przez łąki, a potem leśną stromą dróżką na dość wysokie wzniesienie. Przypomniała sobie, jak trudna to była wyprawa i że z tego właśnie powodu mieszkańcy małego domku pod lasem niechętnie wybierali się do wsi. Zosia zawsze czuła tę izolację od reszty świata, którą babka w świadomy sposób pielęgnowała. Dobrze się czuła z dala od ludzi, a blisko Matki Natury, która przed nią odkryła chyba wszystkie tajemnice.
– Pięknie tu – powiedziała do siebie, rozglądając się wokoło.
W tej materii też nic się nie zmieniło. Zawsze czuła zachwyt i jednocześnie respekt do tego, co stworzył Bóg. Bo któż inny zadałby sobie tyle trudu, by ozdobić łąki takim pięknym, różnorodnym kwieciem? Kto zadbałby o las pełen drogocennego runa i łownej zwierzyny, które pozwalały na przestrzeni wieków przetrwać ludziom z dala od cywilizacji?
Trudy wędrówki zaczęły dawać się jej w znaki, więc postanowiła zrobić sobie przerwę. Usiadła na zwalonym pniu, wyjęła z plecaka butelkę wody i czekoladowy batonik. Włożyła na głowę czapkę z daszkiem, bo słonko grzało już dość mocno.
– No i co dalej zrobić z tą schedą zapomnianą przez Boga i ludzi? – kolejny raz zadała sobie to pytanie, bo nie wyobrażała sobie w dzisiejszych czasach mieszkać na takim odludziu. Kiedyś, dawno temu, kochała to miejsce, przecież była tu na swój sposób szczęśliwa, ale teraz po latach ona się zupełnie zmieniła, no i nie ma już babci Leokadii – szczęśliwego „ducha” tego domu.
Na samo sowo „duch” wzdrygnęła się nieco, bo często miała wrażenie, że babcia jest ciągle blisko niej. Może sama swoimi myślami przywoływała ją w swoich wspomnieniach, a czasami nawet swoje pytania kierowała wprost do niej, bo nikt nie potrafił rozwiać jej wątpliwości, z których wiele dręczyło ją do dziś, tak jak babcia. W trudnych sytuacjach zwracała się do Leokadii
– No, teraz, babciu, poradź mi, co zrobić. Przecież zawsze mówiłaś, że z każdej sytuacji jest wyjście, a ja go jakoś nie widzę. – Kiedy tak mówiła, po niedługim czasie rozwiązanie samo do niej przychodziło w postaci przypadkowo usłyszanej lub przeczytanej informacji, lub przy jakimś spotkaniu ktoś nagle ją oświecił.
Jeśli chodzi o dom, który był od dawna jej własnością, miała do niego jakiś sentyment. To dzięki niemu nauczyła się obcować z naturą i czuła się dobrze nawet w ekstremalnych warunkach. Radziła sobie w różnych trudnych sytuacjach lepiej niż jej przyjaciele. Wiedziała, jak zachować się podczas burzy, jak unikać kłopotów w razie przypadkowego spotkaną z dziką zwierzyną. Nigdy nie gubiła się nawet w nieznanym lesie, chociaż z uporem robiła to w gąszczu dróg miejskich i blokowisk. Jakby się nad tym zastanowić, zdecydowanie lepiej czuła się z dala od miejskiego zgiełku.
Dość długo siedziała i rozmyślała, ale jak to mówią, komu w drogę, temu czas. Tym bardziej, że warunki pogodowe diametralnie się zmieniły i wielka chmura zasłoniła słońce.
Zofia oceniła sytuację jako przejściowy, niegroźny kaprys pogodowy. Widocznie jej instynkt samozachowawczy zmienił się na tryb miejski, bo nie rozpoznała wyraźnych oznak na niebie zwiastujących burzę.
Burza w Bieszczadach i w Katowicach to zupełnie inna bajka.
Ostatni odcinek drogi biegła pomimo zmęczenia. Kiedy wreszcie zobaczyła komin domu, żywioł rozszalała się na dobre. Nigdy jeszcze tak się nie cieszyła się, że jest blisko domu. Z daleka oceniła sytuację i znalazła jedno miejsce, które mogło dać jej schronienie.
Domu już nie było, zawalony dach przygniótł go do ziemi, ale komin stał w najlepsze, przyciągając pioruny. Mała szopka opodal domu była zupełnie przytulna. Widocznie ktoś korzystał z niej przy wypasie owiec. Pozostało tylko do niej dotrzeć i mieć nadzieję, że jet otwarta, bo Zosia czuła już ogromne zmęczenie i nie dałaby rady z kolejną przeszkodą. Dopadła do drzwi zbitych z desek i pchnęła je całej siły, na szczęście ustąpiły, a ona w minutę znalazła się w bezpiecznym miejscu. Pioruny waliły gdzieś bardzo blisko, a niebo wyglądało jak wielka czarna płachta co rusz przerywana błyskawicami. Przerażona kobieta usiadła w kąciku na sianie, zdjęła przemoczone byty.
Nie jest źle – pomyślała, ale chyba w złą godzinę, bo piorun z wielką siłą trzasnął w komin, prześlizgując się po nim. Na szczęście to wyładowanie nie spowodowało pożaru. Zosia siedziała skulona zasłaniając oczy i uszy przed odgłosami burzy. Trwało to całą wieczność.
Chyba się zdrzemnęła, a kiedy się ocknęła, doznała przerażającego odkrycia. Na środku małej szopki stała wilczyca, szczerząc na nią zęby. Rozejrzała się przytomnie, żeby zobaczyć, jak ta dostała się do wnętrza, kiedy drzwi były zamknięte. Zauważyła prześwit słońca przy jednej ze ścian. To tamtędy weszła wilczyca, zrobiła podkop. A więc to Zosia wdarła się do jej domu, co zwiastowało kłopoty.
Kiedy kobieta przygotowywała się na najgorsze, spod siana wylazły dwa malutkie wilczki. Matka stanęła natychmiast przed nimi, zagarniając je w przeciwległy kąt, blisko zrobionego przez nią wyjścia. Wilczki bez słowa wydostały się przez otwór, a wilczyca spojrzała jeszcze raz w przerażone oczy kobiety i wycofała się za swoimi dziećmi.
– Boże, czy mi się to śniło? – krzyknęła gdzieś w przestrzeń.
Nie usłyszała odpowiedzi, więc uznała, że nawet gdyby to był tylko sen, to pora się obudzić i wracać do domu. Gdzie jest ten jej dom, sama już nie wiedziała. Kiedy wyszła na polanę, słońce świeciło z wielką mocą, jakby w ogóle nie było burzy. Rozejrzała się wokoło w obawie, że wilczyca czai się gdzieś w zaroślach, bała się, że nie odpuści tak łatwo i znowu się pojawi. Na oko było spokojnie, ale wiadomo nie od dziś, że dzikie zwierzęta potrafią znakomicie kamuflować się w swoim środowisku.
– Dobra, dobra, już sobie idę – krzyknęła gdzieś w przestrzeń i poszła tam, skąd przybyła.
Nie czuła się tu dobrze, widocznie zbyt dużo czasu już minęło. Teraz jest kobietą a nie zlęknionym dzieckiem, które szukało schronienia w opiekuńczych ramionach babci Leokadii. Ponieważ postanowiła zmienić swoje życie, udała się w tą podróż do korzeni, aby właśnie stąd rozpocząć wędrówkę w poszukiwaniu szczęścia. Teraz poczuła, że to nie był dobry pomysł. Ostrożnie stawiała stopy na wyboistej dróżce, mokra trawa utrudniała wędrówkę. Ostatni raz odwróciła się w stronę domu, by pożegnać się z przeszłością i to wystarczyło, by straciła panowanie nad swoim ciałem. Poślizgnęła się i runęła z całej siły na ziemię. Przeszył ją wielki ból promieniujący gdzieś od stopy. Zobaczyła przed oczami milion gwiazdek, a potem ogarnęła ją ciemność.

*

– Zosieńko, Zosiu! Ocknij się, kochana. – Słyszała jak przez mgłę, mogłaby przysiąc, że to był głos babci Leokadii.
Otworzyła oczy i zobaczyła babcię, która z troską pochylała się nad nią.
– Dzięki Bogu, że nic ci się nie stało – babcia załamywała ręce. – Jak zwykle gapa z ciebie, tyle razy ci powtarzałam, że trzeba być ostrożną.
– Babciu, czy ja umarłam?
– No co ty, chociaż trzeba przyznać, że niewiele brakowało. – Babcia głaskała ją troskliwie po włosach.
Zosia poczuła błogość i odpływała gdzieś w bezpieczną otchłań.
Kiedy ocknęła się ponownie, leżała na łóżku w domu babci. Słyszała, jak Leokadia krząta się przy kuchni. Przez uchylone drzwi ktoś wślizgnął się do ciemnego pokoju. Chciała się ruszyć, ale opatrunek na nodze skutecznie jej to utrudniał. Słyszała kroki i ktoś zatrzymał się przy jej łóżku. O mało nie zemdlała z przerażenia, po tym jak zobaczyła w ciemności dwa błyszczące ślepia. Kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zaczęła rozpoznawać w tej zjawie niedawno widzianą wilczycę.
– Tutaj jesteś, Luna? – Babcia łagodnym głosem przywołała wilczycę do siebie.
– Skąd ona się tu wzięła? – Zofia wskazała na zwierzę.
– Można powiedzieć, że uratowała ci życie.
– To jednak nie żyję! Co będzie z moimi dziećmi? Co z moją kicią? – Targały nią pytania, majaczyła jak w gorączce.
– Zosiu, żyjesz, tylko masz złamaną nogę. Przyznam szczerze, że nie wygląda to dobrze, ale…
– Jestem w niebie?
– Zośka, skup się, do jasnej cholery! – babcia zaklęła i od razu spojrzała w niebo, jakby prosiła o rozgrzeszenie. – Żyjesz, tylko na moment zatrzymałaś się.
– Jak to, zatrzymałam się?
– No tak zwyczajnie, czasami się zdarza, jak ktoś mocno walnie się w głowę, albo przeżyje coś strasznego… – Zosia nie dała jej skończyć.
– Zaraz, zaraz. Przecież ty nie żyjesz, a wilki nie przyjaźnią się z ludźmi tak po prostu.
– Zawsze był z ciebie niedowiarek, ale teraz mnie naprawdę wkurzasz. Nie słyszałaś nigdy o duchach opiekuńczych? Wiele razy wyciągałam cię z opresji, strzegłam cię i teraz też tak robię, tylko w tej chwili jest trochę gorzej, bo straciłaś przytomność.
– Strzegłaś mnie? To gdzie byłaś, jak opuścił mnie ukochany? Kiedy straciłam pracę i sens życia – Zosia zalała się zupełnie rzeczywistymi łzami.
– Jaki tam ukochany, zwykły drań i tyle. Oszukiwał cię, kochana, a ja nie mogłam już na to patrzeć. Może trochę mu pomogłam podjąć decyzję, ale tylko trochę.
– Ty miałaś coś wspólnego z jego odejściem?
– Aż taka to nie jestem wszechmocna, ale nie powiem, ucieszyłam się, kiedy wpadł w ramiona kolejnej kochanki. On nie był ciebie wart i tyle. Z pracy sama się zwolniłaś, ale to akurat była dobra decyzja – babcia uśmiechnęła się do swoich myśli. – Nareszcie będziesz miała dość czasu, by zająć się czymś, co kochasz. No i wróciłaś na swoje miejsce w rodzinne strony, a ja będę mogła nareszcie odpocząć.
– Zaraz, chwileczkę. Ja jeszcze nie podjęłam decyzji o powrocie do Wary. Przyjechałam na jakiś czas, żeby zastanowić się, co robić dalej – wykłócała się z babką, która nie żyła od wielu lat.
To już jest znak, że ona jest po tamtej stronie, tylko jeszcze tego nie przyjmuje do siebie. To znaczy przyjmuje, ale babka z jakiegoś powodu próbuje ją przekonać, że jest inaczej.
– Uporządkujmy – Zosia stanowczym głosem oznajmiła babci. – Byłam na polanie, jak rozpętała się burza, przeczekałam nawałnicę w komórce, która się jakimś cudem zachowała, tam spotkałam się oko w oko z wilczycą, która nic mi nie zrobiła, chociaż mogła pożreć mnie żywcem, choćby w obronie swoich szczeniąt. Potem burza minęła, a ja wracałam do domu i potknęłam się na mokrym kamieniu i…
– I złamałaś nogę w dwóch miejscach, straciłaś przytomność, i teraz ja się tobą opiekuję, i przy okazji mam sposobność porozmawiać z tobą. Więc mnie wysłuchaj w końcu, bo za chwilę będzie za późno.
– Jeżeli umrę za chwilę, to po co mi ta rozmowa?
– Nie umrzesz, ratunek jest już bliski. Słuchaj mnie, ty uparta dziewczyno. – Leokadia pomachała jej kościstym palcem tak samo, jak robiła to, kiedy Zosia była dzieckiem i nie chciała jej słuchać.
– Cała zamieniam się w słuch – kobieta przewróciła oczami na znak zniecierpliwienia.
– Ależ ty jesteś wyszczekana – Leokadia rozłożyła bezradnie ręce. – Słuchaj mnie teraz uważnie. Jak się ockniesz, nie będziesz pamiętała naszej rozmowy, czasami tylko w twojej głowie pojawią się jakieś przebłyski. Zaopatrzyłam ci nogę najlepiej, jak tylko potrafiłam w tych warunkach, nic ci nie będzie. Wszystko, co cię dzisiaj spotkało, służy twojemu dobru, więc się nie stawiaj, nie wzbraniaj się i słuchaj własnego serca, a wszystko będzie dobrze.
– Przed czym mam się nie wzbraniać? Babciu, o co chodzi…

*

– Zosiu! Zosiu! – Słyszała jak przez mgłę, ale nie potrafiła się obudzić. Ktoś szarpał ją za ramię, ktoś przekładał ją na bok.
– Co się dzieje? – wymamrotała słabym głosem.
– Chwała Bogu, żyje – kobiecy głos mówił do kogoś, kto pochylał się nad jej nogą.
Zofia otworzyła oczy. Błysk światła na moment ją oślepił. Głowa bolała ją niemiłosiernie.
– Co ty tutaj robisz? – zapytała Terenię, która uśmiechała się do niej tuż nad jej głową.
– Znaleźliśmy cię z panem Michałem – kuzynka tłumaczyła jej, raz śmiejąc się, raz płacząc.
– Pamiętam, że była burza, potem widziałam wilczycę, a potem chyba naszą babcię, ale to świadczyłoby że właśnie umarłam.
– Uderzyła się pani w głowę, stąd te niedorzeczne przewidzenia. Straciła pani przytomność, ale wcześniej zaopatrzyła pani nogę. Gdyby nie przytomność umysłu i umiejętności, pewnie ta przygoda źle by się dla pani skończyła – Michał Michałowski spoglądał co rusz w stronę polany.
– Czego pan tam wypatruje? – zapytała Zofia.
– Wezwałem pogotowie, już powinno być. Po prostu denerwuję się, bo liczy się każda minuta przy tak paskudnym złamaniu.
– Ale ja niczego nie czuję.
– No i to właśnie jest niepokojące – z troską dodał mężczyzna.
– Szłam tutaj ponad godzinę. Jak dojedzie tu pogotowie, skoro nie ma tu nawet drogi? – Zosia przywołała bliżej kuzynkę, by sprawdzić, czy starszy pan jest świadom tego, co mówi.
– Zosiu pięć minut stąd jest nowa droga, ty podeszłaś z drugiej strony, od starej drogi.
– Pięć minut stąd? - dopytała. – Jesteś tego pewna?
– Oczywiście, że jestem pewna – W tym momencie usłyszały sygnał karetki.
Pan Michał machał do kogoś z polany tuż koło starego domu. Za moment pojawiło się dwóch sanitariuszy i lekarz, który zamienił kilka słów z Michałowskim i już za moment klęczał u stóp Zosi, z zatroskaną miną oglądając jej nogę. Jeden z sanitariuszy dał jej jakiś zastrzyk w żyłę, drugi rozkładał krzesełko ratunkowe.
– Jak się pani czuje? – zapytał lekarz. – Będzie pani mogła usiąść na tym krzesełku?
– Czuję się całkiem nieźle i nie wiem, skąd tyle zamieszania wokół mojej osoby.
– Nie zdaje sobie pani sprawy z powagi sytuacji. Złamanie wygląda na poważne, ale bez prześwietlenia nic więcej nie mogę powiedzieć. Kolega dał pani zastrzyk przeciwbólowy, na jakiś czas powinien wystarczyć.
Panowie sprawnie przenieśli na krzesełko chorą, która dopiero wtedy zobaczyła nogę zapatrzoną w dwie szpatułki zrobione z gałęzi owiniętych skrawkami jakiegoś materiału.
Niczego nie mogła sobie przypomnieć, głowa jej ciążyła, więc postanowiła się nad tym nie zastanawiać.
– Tereniu! – przywołała kuzynkę. – W moim plecaku są kluczyki od samochodu, zostawiłam go koło kapliczki.
– Nic się nie martw, wszystkim się zajmiemy. – Terenia zabrała plecak od kuzynki i poszła za orszakiem.
Najpierw Zosia niesiona przez dwóch sanitariuszy, za nią lekarz, a za nim Michał. Terenia spojrzała na to, co zostało po domu jej babci i uświadomiła sobie, jak długo tutaj nie była.
Dopiero kiedy podeszli na wzniesienie za domem, Zosia zobaczyła, jak blisko było do nowej drogi. Dziwne, że będąc na polanie, nie słyszała ani jednego samochodu. Zbyt dużo tych tajemnic, niespodzianek i zbiegów okoliczności. Poczuła się taka zmęczona. Kiedy ratownicy umościli ją na łóżku w karetce, zapadła w sen. Usłyszała przeraźliwy sygnał ambulansu, ale nie miała nawet siły, by otworzyć oczy. Czuła jednak spokój i jakąś wewnętrzną pewność, że wszystko będzie dobrze.





2 komentarze:

  1. Rozczuliłam się.. też bym tak chciała miec gdzie wrócić.... do korzeni

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za uczynienie niedzieli jeszcze piękniejszą .

    OdpowiedzUsuń