Zosia bardzo
wcześnie rano wyruszyła w sentymentalną podróż do przeszłości.
Wyszła z domu cichutko, by nie budzić Tereni. Postanowiła w
pierwszej kolejności pojechać do Wary i tam odszukać dom babki
albo może tylko to, co z niego po latach zostało. Potem miała
zamiar odwiedzić swoje dwie kuzynki, których nie widziała od
dzieciństwa. Roma i Wera już kilka razy próbowały zaprosić ją
do siebie, ale tym razem to była jej inicjatywa, bo postanowiła już
nie uciekać przed wspomnieniami i ze spokojem zmierzyć się z
przeszłością.
Nie była tu od
dwudziestu lat i zdawała sobie sprawę z tego, że będzie trudno po
latach odnaleźć schedę, która została jej po przodkach. Dom,
który należał do jej prababki, potem babki, teraz jest jej. Nie
prosiła się o taki „prezent”, ale ponieważ jej matka zmarła
wcześniej niż babka, to ona stała się dziedziczką.
Jechała wolno,
podziwiając piękną przyrodę i nowe zabudowy, które zupełnie
zmieniły wygląd tutejszej wsi. Kiedyś były to malutkie drewniane
domki w znakomitej większości mające swoją świetność już
dawno za sobą. Teraz na ich miejscu stanęły nowe murowane domy
otoczone zadbanymi ogrodami. Widać i tutaj zawitała cywilizacja.
Zostawiła samochód na poboczu drogi koło małej kapliczki, która
stała na tym samym miejscu chyba od stu lat. Dalej postanowiła iść
pieszo, chociaż do domu babki był jeszcze spory kawał przez łąki,
a potem leśną stromą dróżką na dość wysokie wzniesienie.
Przypomniała sobie, jak trudna to była wyprawa i że z tego właśnie
powodu mieszkańcy małego domku pod lasem niechętnie wybierali się
do wsi. Zosia zawsze czuła tę izolację od reszty świata, którą
babka w świadomy sposób pielęgnowała. Dobrze się czuła z dala
od ludzi, a blisko Matki Natury, która przed nią odkryła chyba
wszystkie tajemnice.
– Pięknie tu –
powiedziała do siebie, rozglądając się wokoło.
W tej materii też
nic się nie zmieniło. Zawsze czuła zachwyt i jednocześnie respekt
do tego, co stworzył Bóg. Bo któż inny zadałby sobie tyle trudu,
by ozdobić łąki takim pięknym, różnorodnym kwieciem? Kto
zadbałby o las pełen drogocennego runa i łownej zwierzyny, które
pozwalały na przestrzeni wieków przetrwać ludziom z dala od
cywilizacji?
Trudy wędrówki
zaczęły dawać się jej w znaki, więc postanowiła zrobić sobie
przerwę. Usiadła na zwalonym pniu, wyjęła z plecaka butelkę wody
i czekoladowy batonik. Włożyła na głowę czapkę z daszkiem, bo
słonko grzało już dość mocno.
– No i co dalej
zrobić z tą schedą zapomnianą przez Boga i ludzi? – kolejny raz
zadała sobie to pytanie, bo nie wyobrażała sobie w dzisiejszych
czasach mieszkać na takim odludziu. Kiedyś, dawno temu, kochała to
miejsce, przecież była tu na swój sposób szczęśliwa, ale teraz
po latach ona się zupełnie zmieniła, no i nie ma już babci
Leokadii – szczęśliwego „ducha” tego domu.
Na samo sowo „duch”
wzdrygnęła się nieco, bo często miała wrażenie, że babcia jest
ciągle blisko niej. Może sama swoimi myślami przywoływała ją w
swoich wspomnieniach, a czasami nawet swoje pytania kierowała wprost
do niej, bo nikt nie potrafił rozwiać jej wątpliwości, z których
wiele dręczyło ją do dziś, tak jak babcia. W trudnych sytuacjach
zwracała się do Leokadii
– No, teraz,
babciu, poradź mi, co zrobić. Przecież zawsze mówiłaś, że z
każdej sytuacji jest wyjście, a ja go jakoś nie widzę. – Kiedy
tak mówiła, po niedługim czasie rozwiązanie samo do niej
przychodziło w postaci przypadkowo usłyszanej lub przeczytanej
informacji, lub przy jakimś spotkaniu ktoś nagle ją oświecił.
Jeśli chodzi o dom,
który był od dawna jej własnością, miała do niego jakiś
sentyment. To dzięki niemu nauczyła się obcować z naturą i czuła
się dobrze nawet w ekstremalnych warunkach. Radziła sobie w różnych
trudnych sytuacjach lepiej niż jej przyjaciele. Wiedziała, jak
zachować się podczas burzy, jak unikać kłopotów w razie
przypadkowego spotkaną z dziką zwierzyną. Nigdy nie gubiła się
nawet w nieznanym lesie, chociaż z uporem robiła to w gąszczu dróg
miejskich i blokowisk. Jakby się nad tym zastanowić, zdecydowanie
lepiej czuła się z dala od miejskiego zgiełku.
Dość długo
siedziała i rozmyślała, ale jak to mówią, komu w drogę, temu
czas. Tym bardziej, że warunki pogodowe diametralnie się zmieniły
i wielka chmura zasłoniła słońce.
Zofia oceniła
sytuację jako przejściowy, niegroźny kaprys pogodowy. Widocznie
jej instynkt samozachowawczy zmienił się na tryb miejski, bo nie
rozpoznała wyraźnych oznak na niebie zwiastujących burzę.
Burza w Bieszczadach
i w Katowicach to zupełnie inna bajka.
Ostatni odcinek
drogi biegła pomimo zmęczenia. Kiedy wreszcie zobaczyła komin
domu, żywioł rozszalała się na dobre. Nigdy jeszcze tak się nie
cieszyła się, że jest blisko domu. Z daleka oceniła sytuację i
znalazła jedno miejsce, które mogło dać jej schronienie.
Domu już nie było,
zawalony dach przygniótł go do ziemi, ale komin stał w najlepsze,
przyciągając pioruny. Mała szopka opodal domu była zupełnie
przytulna. Widocznie ktoś korzystał z niej przy wypasie owiec.
Pozostało tylko do niej dotrzeć i mieć nadzieję, że jet otwarta,
bo Zosia czuła już ogromne zmęczenie i nie dałaby rady z kolejną
przeszkodą. Dopadła do drzwi zbitych z desek i pchnęła je całej
siły, na szczęście ustąpiły, a ona w minutę znalazła się w
bezpiecznym miejscu. Pioruny waliły gdzieś bardzo blisko, a niebo
wyglądało jak wielka czarna płachta co rusz przerywana
błyskawicami. Przerażona kobieta usiadła w kąciku na sianie,
zdjęła przemoczone byty.
Nie jest źle –
pomyślała, ale chyba w złą godzinę, bo piorun z wielką siłą
trzasnął w komin, prześlizgując się po nim. Na szczęście to
wyładowanie nie spowodowało pożaru. Zosia siedziała skulona
zasłaniając oczy i uszy przed odgłosami burzy. Trwało to całą
wieczność.
Chyba się
zdrzemnęła, a kiedy się ocknęła, doznała przerażającego
odkrycia. Na środku małej szopki stała wilczyca, szczerząc na nią
zęby. Rozejrzała się przytomnie, żeby zobaczyć, jak ta dostała
się do wnętrza, kiedy drzwi były zamknięte. Zauważyła prześwit
słońca przy jednej ze ścian. To tamtędy weszła wilczyca, zrobiła
podkop. A więc to Zosia wdarła się do jej domu, co zwiastowało
kłopoty.
Kiedy kobieta
przygotowywała się na najgorsze, spod siana wylazły dwa malutkie
wilczki. Matka stanęła natychmiast przed nimi, zagarniając je w
przeciwległy kąt, blisko zrobionego przez nią wyjścia. Wilczki
bez słowa wydostały się przez otwór, a wilczyca spojrzała
jeszcze raz w przerażone oczy kobiety i wycofała się za swoimi
dziećmi.
– Boże, czy mi
się to śniło? – krzyknęła gdzieś w przestrzeń.
Nie usłyszała
odpowiedzi, więc uznała, że nawet gdyby to był tylko sen, to pora
się obudzić i wracać do domu. Gdzie jest ten jej dom, sama już
nie wiedziała. Kiedy wyszła na polanę, słońce świeciło z
wielką mocą, jakby w ogóle nie było burzy. Rozejrzała się
wokoło w obawie, że wilczyca czai się gdzieś w zaroślach, bała
się, że nie odpuści tak łatwo i znowu się pojawi. Na oko było
spokojnie, ale wiadomo nie od dziś, że dzikie zwierzęta potrafią
znakomicie kamuflować się w swoim środowisku.
– Dobra, dobra,
już sobie idę – krzyknęła gdzieś w przestrzeń i poszła tam,
skąd przybyła.
Nie czuła się tu
dobrze, widocznie zbyt dużo czasu już minęło. Teraz jest kobietą
a nie zlęknionym dzieckiem, które szukało schronienia w
opiekuńczych ramionach babci Leokadii. Ponieważ postanowiła
zmienić swoje życie, udała się w tą podróż do korzeni, aby
właśnie stąd rozpocząć wędrówkę w poszukiwaniu szczęścia.
Teraz poczuła, że to nie był dobry pomysł. Ostrożnie stawiała
stopy na wyboistej dróżce, mokra trawa utrudniała wędrówkę.
Ostatni raz odwróciła się w stronę domu, by pożegnać się z
przeszłością i to wystarczyło, by straciła panowanie nad swoim
ciałem. Poślizgnęła się i runęła z całej siły na ziemię.
Przeszył ją wielki ból promieniujący gdzieś od stopy. Zobaczyła
przed oczami milion gwiazdek, a potem ogarnęła ją ciemność.
*
– Zosieńko,
Zosiu! Ocknij się, kochana. – Słyszała jak przez mgłę, mogłaby
przysiąc, że to był głos babci Leokadii.
Otworzyła oczy i
zobaczyła babcię, która z troską pochylała się nad nią.
– Dzięki Bogu, że
nic ci się nie stało – babcia załamywała ręce. – Jak zwykle
gapa z ciebie, tyle razy ci powtarzałam, że trzeba być ostrożną.
– Babciu, czy ja
umarłam?
– No co ty,
chociaż trzeba przyznać, że niewiele brakowało. – Babcia
głaskała ją troskliwie po włosach.
Zosia poczuła
błogość i odpływała gdzieś w bezpieczną otchłań.
Kiedy ocknęła się
ponownie, leżała na łóżku w domu babci. Słyszała, jak Leokadia
krząta się przy kuchni. Przez uchylone drzwi ktoś wślizgnął się
do ciemnego pokoju. Chciała się ruszyć, ale opatrunek na nodze
skutecznie jej to utrudniał. Słyszała kroki i ktoś zatrzymał się
przy jej łóżku. O mało nie zemdlała z przerażenia, po tym jak
zobaczyła w ciemności dwa błyszczące ślepia. Kiedy jej oczy
przyzwyczaiły się do ciemności, zaczęła rozpoznawać w tej
zjawie niedawno widzianą wilczycę.
– Tutaj jesteś,
Luna? – Babcia łagodnym głosem przywołała wilczycę do siebie.
– Skąd ona się
tu wzięła? – Zofia wskazała na zwierzę.
– Można
powiedzieć, że uratowała ci życie.
– To jednak nie
żyję! Co będzie z moimi dziećmi? Co z moją kicią? – Targały
nią pytania, majaczyła jak w gorączce.
– Zosiu, żyjesz,
tylko masz złamaną nogę. Przyznam szczerze, że nie wygląda to
dobrze, ale…
– Jestem w niebie?
– Zośka, skup
się, do jasnej cholery! – babcia zaklęła i od razu spojrzała w
niebo, jakby prosiła o rozgrzeszenie. – Żyjesz, tylko na moment
zatrzymałaś się.
– Jak to,
zatrzymałam się?
– No tak
zwyczajnie, czasami się zdarza, jak ktoś mocno walnie się w głowę,
albo przeżyje coś strasznego… – Zosia nie dała jej skończyć.
– Zaraz, zaraz.
Przecież ty nie żyjesz, a wilki nie przyjaźnią się z ludźmi tak
po prostu.
– Zawsze był z
ciebie niedowiarek, ale teraz mnie naprawdę wkurzasz. Nie słyszałaś
nigdy o duchach opiekuńczych? Wiele razy wyciągałam cię z
opresji, strzegłam cię i teraz też tak robię, tylko w tej chwili
jest trochę gorzej, bo straciłaś przytomność.
– Strzegłaś
mnie? To gdzie byłaś, jak opuścił mnie ukochany? Kiedy straciłam
pracę i sens życia – Zosia zalała się zupełnie rzeczywistymi
łzami.
– Jaki tam
ukochany, zwykły drań i tyle. Oszukiwał cię, kochana, a ja nie
mogłam już na to patrzeć. Może trochę mu pomogłam podjąć
decyzję, ale tylko trochę.
– Ty miałaś coś
wspólnego z jego odejściem?
– Aż taka to nie
jestem wszechmocna, ale nie powiem, ucieszyłam się, kiedy wpadł w
ramiona kolejnej kochanki. On nie był ciebie wart i tyle. Z pracy
sama się zwolniłaś, ale to akurat była dobra decyzja – babcia
uśmiechnęła się do swoich myśli. – Nareszcie będziesz miała
dość czasu, by zająć się czymś, co kochasz. No i wróciłaś na
swoje miejsce w rodzinne strony, a ja będę mogła nareszcie
odpocząć.
– Zaraz,
chwileczkę. Ja jeszcze nie podjęłam decyzji o powrocie do Wary.
Przyjechałam na jakiś czas, żeby zastanowić się, co robić dalej
– wykłócała się z babką, która nie żyła od wielu lat.
To już jest znak,
że ona jest po tamtej stronie, tylko jeszcze tego nie przyjmuje do
siebie. To znaczy przyjmuje, ale babka z jakiegoś powodu próbuje ją
przekonać, że jest inaczej.
– Uporządkujmy –
Zosia stanowczym głosem oznajmiła babci. – Byłam na polanie, jak
rozpętała się burza, przeczekałam nawałnicę w komórce, która
się jakimś cudem zachowała, tam spotkałam się oko w oko z
wilczycą, która nic mi nie zrobiła, chociaż mogła pożreć mnie
żywcem, choćby w obronie swoich szczeniąt. Potem burza minęła, a
ja wracałam do domu i potknęłam się na mokrym kamieniu i…
– I złamałaś
nogę w dwóch miejscach, straciłaś przytomność, i teraz ja się
tobą opiekuję, i przy okazji mam sposobność porozmawiać z tobą.
Więc mnie wysłuchaj w końcu, bo za chwilę będzie za późno.
– Jeżeli umrę za
chwilę, to po co mi ta rozmowa?
– Nie umrzesz,
ratunek jest już bliski. Słuchaj mnie, ty uparta dziewczyno. –
Leokadia pomachała jej kościstym palcem tak samo, jak robiła to,
kiedy Zosia była dzieckiem i nie chciała jej słuchać.
– Cała zamieniam
się w słuch – kobieta przewróciła oczami na znak
zniecierpliwienia.
– Ależ ty jesteś
wyszczekana – Leokadia rozłożyła bezradnie ręce. – Słuchaj
mnie teraz uważnie. Jak się ockniesz, nie będziesz pamiętała
naszej rozmowy, czasami tylko w twojej głowie pojawią się jakieś
przebłyski. Zaopatrzyłam ci nogę najlepiej, jak tylko potrafiłam
w tych warunkach, nic ci nie będzie. Wszystko, co cię dzisiaj
spotkało, służy twojemu dobru, więc się nie stawiaj, nie
wzbraniaj się i słuchaj własnego serca, a wszystko będzie
dobrze.
– Przed czym mam
się nie wzbraniać? Babciu, o co chodzi…
*
– Zosiu! Zosiu! –
Słyszała jak przez mgłę, ale nie potrafiła się obudzić. Ktoś
szarpał ją za ramię, ktoś przekładał ją na bok.
– Co się dzieje?
– wymamrotała słabym głosem.
– Chwała Bogu,
żyje – kobiecy głos mówił do kogoś, kto pochylał się nad jej
nogą.
Zofia otworzyła
oczy. Błysk światła na moment ją oślepił. Głowa bolała ją
niemiłosiernie.
– Co ty tutaj
robisz? – zapytała Terenię, która uśmiechała się do niej tuż
nad jej głową.
– Znaleźliśmy
cię z panem Michałem – kuzynka tłumaczyła jej, raz śmiejąc
się, raz płacząc.
– Pamiętam, że
była burza, potem widziałam wilczycę, a potem chyba naszą babcię,
ale to świadczyłoby że właśnie umarłam.
– Uderzyła się
pani w głowę, stąd te niedorzeczne przewidzenia. Straciła pani
przytomność, ale wcześniej zaopatrzyła pani nogę. Gdyby nie
przytomność umysłu i umiejętności, pewnie ta przygoda źle by
się dla pani skończyła – Michał Michałowski spoglądał co
rusz w stronę polany.
– Czego pan tam
wypatruje? – zapytała Zofia.
– Wezwałem
pogotowie, już powinno być. Po prostu denerwuję się, bo liczy się
każda minuta przy tak paskudnym złamaniu.
– Ale ja niczego
nie czuję.
– No i to właśnie
jest niepokojące – z troską dodał mężczyzna.
– Szłam tutaj
ponad godzinę. Jak dojedzie tu pogotowie, skoro nie ma tu nawet
drogi? – Zosia przywołała bliżej kuzynkę, by sprawdzić, czy
starszy pan jest świadom tego, co mówi.
– Zosiu pięć
minut stąd jest nowa droga, ty podeszłaś z drugiej strony, od
starej drogi.
– Pięć minut
stąd? - dopytała. – Jesteś tego pewna?
– Oczywiście, że
jestem pewna – W tym momencie usłyszały sygnał karetki.
Pan Michał machał
do kogoś z polany tuż koło starego domu. Za moment pojawiło się
dwóch sanitariuszy i lekarz, który zamienił kilka słów z
Michałowskim i już za moment klęczał u stóp Zosi, z zatroskaną
miną oglądając jej nogę. Jeden z sanitariuszy dał jej jakiś
zastrzyk w żyłę, drugi rozkładał krzesełko ratunkowe.
– Jak się pani
czuje? – zapytał lekarz. – Będzie pani mogła usiąść na tym
krzesełku?
– Czuję się
całkiem nieźle i nie wiem, skąd tyle zamieszania wokół mojej
osoby.
– Nie zdaje sobie
pani sprawy z powagi sytuacji. Złamanie wygląda na poważne, ale
bez prześwietlenia nic więcej nie mogę powiedzieć. Kolega dał
pani zastrzyk przeciwbólowy, na jakiś czas powinien wystarczyć.
Panowie sprawnie
przenieśli na krzesełko chorą, która dopiero wtedy zobaczyła
nogę zapatrzoną w dwie szpatułki zrobione z gałęzi owiniętych
skrawkami jakiegoś materiału.
Niczego nie mogła
sobie przypomnieć, głowa jej ciążyła, więc postanowiła się
nad tym nie zastanawiać.
– Tereniu! –
przywołała kuzynkę. – W moim plecaku są kluczyki od samochodu,
zostawiłam go koło kapliczki.
– Nic się nie
martw, wszystkim się zajmiemy. – Terenia zabrała plecak od
kuzynki i poszła za orszakiem.
Najpierw Zosia
niesiona przez dwóch sanitariuszy, za nią lekarz, a za nim Michał.
Terenia spojrzała na to, co zostało po domu jej babci i uświadomiła
sobie, jak długo tutaj nie była.
Dopiero kiedy
podeszli na wzniesienie za domem, Zosia zobaczyła, jak blisko było
do nowej drogi. Dziwne, że będąc na polanie, nie słyszała ani
jednego samochodu. Zbyt dużo tych tajemnic, niespodzianek i zbiegów
okoliczności. Poczuła się taka zmęczona. Kiedy ratownicy umościli
ją na łóżku w karetce, zapadła w sen. Usłyszała przeraźliwy
sygnał ambulansu, ale nie miała nawet siły, by otworzyć oczy.
Czuła jednak spokój i jakąś wewnętrzną pewność, że wszystko
będzie dobrze.
Rozczuliłam się.. też bym tak chciała miec gdzie wrócić.... do korzeni
OdpowiedzUsuńDziękuję za uczynienie niedzieli jeszcze piękniejszą .
OdpowiedzUsuń