środa, 27 września 2017

SCHEDA (5)

Otworzyła powoli oczy i zobaczyła nad sobą twarz jakiegoś mężczyzny.
– Dzień dobry, pani Zosiu, nazywam się Maksymilian Michałowski i jestem pani lekarzem prowadzącym. Właśnie obudziła się pani po operacji. Wszystko się udało, chociaż złamanie było dość skomplikowane. Czeka panią kilkanaście dni leżenia w szpitalu, a potem kilka miesięcy rehabilitacji. Czy pani rozumie, co ja mówię?
– Oczywiście, że rozumiem – odpowiedziała urażona.
– Przepraszam, że pytam, ale czasami po narkozie występują trudności w logicznym myśleniu – tłumaczył się doktor, a ona przyglądała mu się z coraz to większym zainteresowaniem. Nie dość, że przystojny to jeszcze w taki uroczy sposób wstydliwy.
Spuścił wzrok i pisał coś na karcie, którą zawiesił w ramce w nogach łóżka.
– Proszę teraz odpoczywać, wieczorem do pani zajrzę – zabrzmiało, jakby umawiał się z nią na randkę. A może ona jednak ma te objawy związane z brakiem logicznego myślenia, o których przed chwilą jej mówił?

*

– Ma pani szczęście, że operował panią sam pan profesor – powiedziała pielęgniarka, poprawiając kołdrę Zosi. – Proszę teraz spać, szybciej wróci pani do zdrowia, gdyby coś się działo, to proszę przycisnąć ten guzik. – Dała jej do ręki mały, zimny przedmiot.
– No i już po strachu. – usłyszała głos babci Leokadii.
– Ty znowu tutaj, przez moment myślałam, że to wszystko mi się śniło – rozmawiała z babką siedzącą przy jej szpitalnym łóżku.
– Oj, nie bądź taka zasadnicza, przestań się w końcu tak wzbraniać przede mną – Leokadia naburmuszyła się jak małe dziecko.
– Babciu, musisz przyznać, że rozmowa z dawno nieżyjącą osobą jest trochę dziwna, więc wybacz, że nie potrafię przejść nad tym do porządku dziennego.
– Nie masz wyjścia, bo ja postanowiłam zaopiekować się tobą przez jakiś czas. Wybacz, ale ty zupełnie nie potrafisz zadbać o siebie. Czas leci, nie jesteś już taka młoda…
– O, dziękuję ci, że mi przypomniałaś – wtrąciła się oburzona Zosia.
– Nie przerywaj mi, bo nigdy nie dojdę do najważniejszego. A więc na czym to ja skończyłam? Przyjechałaś tu po to, by spotkać miłość swojego życia, ale póki co nie widzisz dalej niż własnego nosa. Przypilnuję tylko, byś nie przeoczyła takiej okazji.
– To ja już tak nisko upadłam, żeby łapać okazje? – Zosia znowu zareagowała zbyt emocjonalnie.
– No słowo daję, nie da się z tobą spokojnie porozmawiać – narzekała babka, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Do kogo ty się wdałaś dziewczyno?
– Tylko nie mów mi, że do mamusi, bo zupełnie się załamię – droczyła się z Leokadią.
– Moja córka, a twoja matka, miała ciężkie życie. Nie myśl, że ją usprawiedliwiam, ale chociaż trochę próbuję zrozumieć. Kochała twojego ojca nade wszystko, a on traktował ją okrutnie. Raz szalenie ją kochał, innym razem odtrącał ją od siebie. Pogubiła się biedaczka – westchnęła. – Ale co tam, nie będziemy zajmować się nią, tylko tobą i twoim życiem.
– Może to ja powinnam decydować, co zrobić ze swoim życiem, a nie ty, babciu?
– Zrobisz, jak zechcesz, ale pozwól, że ci pomogę. Będziesz musiała trochę tu zostać, więc pozwól mi chociaż przez ten czas zaopiekować się tobą. Proszę. – Babka patrzyła na nią takim smutnym wzrokiem, że nie potrafiła jej odmówić.
– Chciałbym tylko mieć pewność, że ja nie wariuję, bo czy to jest normalne rozmawiać z nieboszczką? – Poczuła się jakoś dziwnie, jakby latała w powietrzu. Na dole zobaczyła łóżko szpitalne, a w nim siebie leżącą bez ruchu. No i puste krzesło obok łóżka, ani śladu babki Leokadii.
– Boże, czy ja umarłam?! – krzyknęła przerażona i od razu nacisnęła ten guzik, który trzymała w ręku.
Po chwili przybiegła pielęgniarka, a zaraz za nią przystojny doktor. Dotknął Zosię ciepłą dłonią i lekko potrząsnął.
– Co się stało, proszę się obudzić – słyszała jak przez mgłę.
Otworzyła oczy, spojrzała nieprzytomnym wzrokiem na tych dwoje skupionych nad jej łóżkiem.
– Panie doktorze, ja latam, czy ja umarłam? – zapytała rzeczowo.
– Nie, oczywiście, że nie. Proszę się nie bać, to tylko działanie silnego środka przeciwbólowego. Niech pani sobie polata, bo jutro nie będzie to już możliwe. – Uśmiechnął w tak uroczy sposób, że od razu mu uwierzyła.
Znowu odpłynęła w sen. Nie był bynajmniej błogi. Znalazła się znowu w domu babki jako mała dziewczynka skulona w kącie za wielką szafą. Mama leżała na łóżku i bardzo płakała. Zosia bała się wyjść z ukrycia, ale martwiła się o mamę. Kochała ją, chociaż bardzo bała się tych ataków, które ją nawiedzały. Zwłaszcza teraz, kiedy były same w domu. Babcia Leokadia poszła do sąsiadki pomóc jej przy porodzie kolejnego dziecka. Dom sąsiadów był daleko i Zosia wiedziała, że babcia długo jeszcze nie wróci. U nich było ciemno i zimno, a ona czuła głód, ale mama płakała, więc Zosia siedziała cicho, by nie przysparzać jej więcej kłopotów. Kiedy zrobiło się cicho, a mama oddychała miarowo, mała dziewczynka na paluszkach wyszła z ukrycia. Położyła się w nogach łóżka, na którym spała zmęczona matka. Dziewczynka poczuła zapach alkoholu i ogarnął ją strach przed gniewem matki, gdyby się obudziła. Instynkt przetrwania był jednak silniejszy od strachu, więc grzała swoje ciałko pod matczyną pierzyną. Nie spała, bo głód jej nie pozwalał. Czekała na powrót babci i prosiła aniołki, by ta wróciła jak najszybciej. Nad ranem obudziła ją kłótnia w kuchni. Wysunęła się z ciepłego łóżka, stanęła w niedomkniętych drzwiach i usłyszał te straszne słowa, których nigdy już nie potrafiła wymazać z pamięci. Mama stała na środku kuchni w płaszczu i ciepłych butach, a obok niej stała walizka.
– Dlaczego nie nakarmiłaś Zosi? Jak możesz być taka okrutna wobec własnego dziecka? – mówiła głośno babcia, zapalając ogień w piecu.
– Czy ty nie widzisz, mamo, że ja cierpię. Jestem taka samotna. Dlaczego ciągle mi o niej przypominasz? – mama znowu płakała, a Zosia wiedziała, że to przez nią.
– Co ty wygadujesz? Opamiętaj się, kobieto! – krzyczała babcia. – Właśnie Janowskim urodziło się dziecko, szóste z kolei i wszyscy się radują, a ty masz jedną jedyną córkę i nie potrafisz się nią zająć, nie mówiąc już o miłości matczynej. Nie grzesz, dziewczyno, i nie sprowadzaj na nas nieszczęścia – grzmiała babcia.
– Nieszczęściem było urodzić ją. Gdybym cię nie posłuchała, Janek by mnie nie zostawił, a tak zostałam sama z kłopotem o imieniu Zofia – Anna krzyczała przez łzy.
Zosia stała jak zahipnotyzowana, nie mogła się ruszyć z miejsca. Nie mogła zrozumieć, dlaczego mama nazwała nieszczęście jej imieniem. Jej małe serduszko na moment zastygło w bezruchu, a ona chciała zniknąć, byle mamusia już nie płakała. Wtedy babcia ją zauważyła, podeszła do niej i przytuliła.
– Chcesz ciepłego mleczka? – zapytała.
Zosia kiwnęła główką, ale nic nie odpowiedziała. Usiadła przy stole w ciepłej już kuchni. Mama natychmiast wyszła, trzaskając drzwiami. Babcia ukroiła wnuczce kromkę chleba, grubo posmarowała masłem i podała jej razem z ciepłym mlekiem.
No i wszystkie smutki nagle zniknęły. Babcia siedziała obok i z miłością przyglądała się jej, a Zosia wyobrażała sobie, że to jej mama. Zrobiła się bardzo senna i babcia ułożyła ją w swoim łóżku. Zosia wiedziała, że mamusia długo nie wróci, ale cieszyła się, że jest z nią babcia. Zasnęła cichutko, przytulając się do niej i czuła się bezpieczna i kochana.
– Proszę się obudzić. – Usłyszała zupełnie jej nieznany, natarczywy głos.
Otworzyła oczy i zobaczyła obok jej szpitalnego łóżka pielęgniarkę z termometrem w ręku.
– Mierzymy temperaturę. – Zosia patrzyła na nią nieprzytomnym wzrokiem, bo przez moment wydawało się jej, że obudziła się w domu babci jako mała dziewczynka. Włożyła posłusznie termometr pod pachę i zamknęła na moment oczy.
– Mój Boże, przypomniałam sobie, jak byłam mała, znowu poczułam ten smutek.
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że to nadal tkwi w niej. Ten syndrom odrzucenia. Łzy same zaczęły spływać jej po policzkach. Poczuła się taka samotna.
– Czy coś panią boli? – zapytała zatroskana siostra.
– Nie, to jakoś tak samo. – Wytarła jedną ręką mokre od łez oczy.
Pielęgniarka taktownie wyszła z sali.
Zosia przespała cały ranek. Noga bolała, a gips uwierał niemiłosiernie, ale nie miała siły użalać się nad sobą. Jeszcze rano przewieziono ją do dwuosobowej sali. Na razie była tam sama, nawet ucieszyła się z tego powodu. Miała tyle do przemyślenia i do przepłakania. Nie chciała, by ktokolwiek był tego świadkiem. Do obecności babki Leokadii zdążyła się już przyzwyczaić, nawet cieszyła się na rozmowy z nią. Polubiła je tak, jak lubiła wtedy, kiedy babcia żyła. Zawsze, od kiedy pamięta, były to dla niej cudowne chwile. Jedne z nielicznych, które chętnie wspomina. Poza tym wymazała swoje dzieciństwo z pamięci, do wczoraj. Widać, przyszedł czas, by wrócić do nich bez względu na cenę, którą musi za to zapłacić.

*

– Dzień dobry, kochana – Terenia weszła do sali, stawiając na szafce obok łóżka koszyk z wiktuałami.
– Dzień dobry, Tereniu – słabym głosem przywitała kuzynkę Zosia.
– Jak się czujesz? – Teresa pogłaskała chorą po bladej dłoni.
– Nieszczególnie.
– Co się dziwić, wczoraj przeszłaś poważną operację. Trzeba uzbroić się w cierpliwość – Terenia próbowała pocieszyć Zosię, chociaż sama w to, co mówiła, nie wierzyła.
Kuzynka wyglądała na wyczerpaną, a smutek w jej oczach był spowodowany chyba zupełnie czym innym. Na wszelki wypadek Terenia postanowiła na razie nie pytać o szczegóły. Jak zechce, opowie jej sama.
– Przyniosłam ci rosołek z makaronem i gotowanego indyka własnego chowu – otwierała już termos, nie zważając na protesty chorej.
– Nie, dziękuję, naprawdę nie mam apetytu – Zosia próbowała wymówić się od jedzenia.
– Nie przyjmuję nawet do wiadomości, musisz jeść i tyle. Pamiętasz, co mówiła nasza babcia? – miała nadzieję, że zachęci ją do wspomnień. Zosia jednak nie podjęła rozmowy.
– Dzień dobry – do sali wszedł doktor Michałowski, przerywając krępującą ciszę. – Widzę, że chora się posila, więc przyjdę później. Nie ma to jak dobry rosołek – spojrzał do termosu i pochwalił jego zawartość. Po czym wyszedł z sali.
– Miły ten doktor.
– Tak – odpowiedziała Zosia słabo zainteresowana rozmową dotyczącą jej lekarza.
– Bardzo podobny do ojca – kontynuowała Terenia. – Oj, zapomniałabym! Czy powiadomić o wypadku twoje dzieci? – szybko zmieniła temat.
– Nie, zrobię to sama, jak poczuję się lepiej. Kasia jest w Pradze na praktykach, a Tomek wyjechał do pracy. Jak co roku spędzi dwa miesiące w Anglii. Więc sama rozumiesz, w tej sytuacji nie będę ich niepokoić.
– No, może to i lepiej, jak poczujesz się lepiej, sama im wszystko opowiesz. Nic się nie martw ja zadbam o ciebie.
– Jeżeli chodzi o opiekę, to ja też zgłaszam się na ochotnika. – Michał dziarsko wszedł do sali. Obie panie obdarzyły go pięknym uśmiechem. Podał chorej ogromny bukiet róż.
– Nie trzeba było – krygowała się Zosia.
– Piękne kwiaty dla pięknej kobiety zawsze są na miejscu. A jak zdrowie szanownej pani? – Przysunął sobie krzesełko i usiadł blisko łóżka.
– Dziękuję, już znacznie lepiej – odpowiedziała tylko pół prawdy, bo na ciele czuła poprawę, za to na duchu podupadła zupełnie.
– To ja pójdę do salowej po jakieś naczynie na te piękne kwiaty – Terenia wzięła bukiet i oddaliła się w poszukiwaniu wazonu.
– Coś mi się wydaje, że rozprawa z przeszłością jest znacznie trudniejsza, niż to pani zakładała – powiedział to prawie szeptem.
– Nie będę zaprzeczać. Faktycznie, wspomnienia są bardzo bolesne.
– To wszystko minie, proszę mi wierzyć. Mam w tej delikatnej materii spore doświadczenie. Potem poczuje się pani znacznie lepiej.
– Właśnie na to liczę – odpowiedziała konspiracyjnie, kiedy Terenia wróciła z kwiatami w szklanym wazonie.
– Wyglądacie, jakbyście spiskowali – Terenia pół żartem, pół serio skwitowała sytuację, którą zastała.
– Jakie tam spiskowanie, kochana przyjaciółko, to tylko wymiana doświadczeń. Stary ze mnie człowiek, to i znam się na różnych sprawach. Pani Zosia wygląda na zmęczoną, ja się już oddalę, a wy sobie, drogie panie, jeszcze porozmawiajcie. Ja zajrzę jeszcze do mojego jedynaka, a potem proponuję podwózkę – zwrócił się do Tereni.
– Chętnie skorzystam – uśmiechnęła się porozumiewawczo Terenia – Uprzedzam jednak, że nigdzie się nie ruszę, póki Zosia nie zje obiadu.
– No już dobrze, zaraz się za ten rosół zabieram, tak pięknie pachnie. – Wyciągnęła rękę po termos, który natychmiast podała jej uradowana kuzynka. Zjadła kilka łyżek i poczuła się syta.
– Dziękuję, więcej nie mogę. – Oddała termos i wyprostowała się na łóżku zmęczona jedzeniem. Ziewnęła kilka razy, przysłaniając dłonią usta.
– Przepraszam, jakoś jestem zmęczona, a przecież od wczoraj nic nie robię, tylko śpię.
– Odpoczywaj, kochana, póki możesz, jak wyjdziesz ze szpitala, będziesz musiała popracować nad swoją kondycją. Długa rehabilitacja cię czeka. No ale teraz czas na mnie.
Terenia wstała z krzesła i pożegnała się z kuzynką, całując ją w policzek. Zosia zareagowała zdziwieniem, nie była przyzwyczajona do takiej wylewności, ale Terenia nawet tego nie zauważyła.
Kiedy Zosia została sama, ledwie przymknęła oczy, znowu znalazła się w domu babci. Przestała się już temu dziwić, przyglądała się sobie, jakby oglądała film, znowu była małą dziewczynką. Panowała zima, śnieg padała całą noc, a kiedy Zosia wstała rano, nie było widać z małego okienka jej pokoju nic poza bielą. Jedną wielką białą plamą. W kuchni paliło się w piecu, babcia szykowała śniadanie.
– Dzień dobry, słoneczko – przywitała wnuczkę.
– Dzień dobry, babciu – odpowiedziała grzecznie, usiadła przy stole na wielkim krześle. – Czy jest już mama? – zapytała jak co rano, od kiedy jej mama wyszła tego pamiętnego wieczoru. Od tego czasu upłynęło już tak wiele dni, a ona ciągle czekała.
– Nie, kochanie, mama wróci dopiero, jak stopnieją śniegi, teraz nie dotarła by tu do nas – babcia tłumaczyła spokojnie dziecku, by nie wprowadzać do jej i tak pokręconego życia więcej strachu i niepewności.
Nie wiedziała, co dzieje się z jej córką, ale miała nadzieję, że wróci w końcu do domu jak za każdym razem, kiedy znikała na dłuższy czas. Podała małej zupę mleczną, a sama usiadła z kubkiem zbożowej kawy. W całym domu pachniało tak jakoś świątecznie, chociaż był dopiero początek grudnia. Od kilku dni babcia paliła drewnem, które zdołała złożyć przed pierwszymi śniegami w stajence przyległej do domu. Mieszkała tam jeszcze ich koza żywicielka, kilka kurek i pięć królików. Wielki worek mąki Leokadia dostała za pomoc przy ostatnim porodzie, miód stał w spiżarce obok dżemów i przeróżnych przetworów, które pracowicie robiła przez całą jesień. Wielką beczkę kiszonej kapusty i kilka worków ziemniaków odrobiła jesienią u gospodarzy po sąsiedzku. Czuła, że tym razem przetrwają bez większego problemu. Dziękowała Bogu za zdrowie i za wszelkie talenty, jakimi ją obdarzył. Nie miała co prawda zbyt wiele pieniędzy, ale zawsze otaczał ją dobrobyt różnego rodzaju. Płody rolne, przetwory, grzyby, jagody i zioła, które nie raz ratowały im życie. No i sąsiedzi kupowali u niej różnego rodzaju mikstury ziołowe pomocne w różnych chorobach.
Dzięki temu czuła się bezpieczna, bo przecież miała pod opieką dziecko, które opuściła matka. Źle wychowała córkę, a teraz sama ponosiła tego konsekwencje. Poród Leokadii był trudny. Alina, pierwsza z bliźniaczek była silna i ciągle głodna, natomiast jej siostra mizerna, chorowita i zupełnie niezainteresowana mlekiem matki. Leokadia ciągle o nią drżała. Obie dziewczynki zawdzięczają życie swojej babce, która była doświadczoną akuszerką. Leokadia wszystkiego nauczyła się od matki, odziedziczyła po niej zdolności i pacjentki, które ufały jej bezgranicznie. To było dla niej wielkie wyzwanie, pilnie uczyła się fachu od matki i poznawała tajniki ludowej medycyny.
Wszystkie kobiety z ich rodu same wychowywały dzieci. Jej ojciec zaginął w czasie wielkiej zimowej zawieruchy, a mąż umarł bardzo młodo, dziewczynki nawet go nie pamiętały. Przywaliło go drzewo w lesie i odszedł z tego świata w sile wieku, pozostawiając ją samą. Była zahartowana i zamiast rozpaczać, wzięła się do roboty, by wykarmić i wychować swoje córki. Ciągle biegała za jakąś robotą, a mama pomagała przy bliźniaczkach. Teraz ona przejęła pałeczkę po swojej matce z tą tylko różnicą, że jej córka, Anka, zupełnie pogubiła się w życiu. Miała problem z alkoholem, którego nadużywała, a i do mężczyzn nie miała szczęścia. Była niezwykle piękna, ale i nieodpowiedzialna. Przyciągała do siebie nieodpowiednich partnerów.
Alina, ku radości matki, wyszła za mąż z wielkiej miłości i razem z mężem wybudowali w sąsiednim Dynowie dom. Potem przyszły na świat ich dzieci, którym stworzyli ciepłą i bezpieczną rodzinę. Nie raz Alina chciała wziąć do siebie na wychowanie małą Zosię, ale Leokadia nieustannie miała nadzieję, że Anna odzyska zdrowy rozsądek i zajmie się małą należycie. Lata mijały, a w tej sprawie nic się nie zmieniało. Tyle tylko, że Zosia była coraz starsza, mądrzejsza i na przekór wszystkiemu coraz bardzie kochała swoją matkę. Matkę, która w świecie szukała szczęścia przy boku coraz to innego mężczyzny, nieustannie zaniedbując swoją jedynaczkę. Babka z całej mocy próbowała rekompensować dziecku braki, ale miłości matczynej nikt nie zastąpi.
Zosia wyrastała na śliczną i wrażliwą dziewczynkę, nieco wycofaną z powodu odrzucenia przez matkę. Najlepiej czuła się w domu pod lasem w towarzystwie Leokadii. Rzadko Anna zostawała z nimi na dłuższy czas, niestety obnosiła się wtedy ze swoim nieszczęściem, za które obarczała swoje dziecko. Leokadia czuwała wtedy, by małej nie stała się krzywda. Anna bowiem miewała napady szału i potrafiła nawet uderzyć niczemu niewinną Zosię. Znęcała się nad nią psychicznie, wylewając w ten sposób na nią wszystkie frustracje z powodu nieudanego życia. Leokadia nie mogła tego po prostu pojąć i z ulgą przyjmowała to, że Anna znikała z domu i z ich życia na dłuższy czas. Za każdym razem miała nadzieję, że córka tym razem wróci zupełnie odmieniona. Leokadia rozmyślała nad nieszczęsnym życiem swojej ukochanej wnuczki i z miłością przyglądała się jej ślicznej, ale jakże smutnej buźce. Nie mogła wyjść z zadziwienia nad zrządzeniem losu, bo dziewczynka do złudzenia przypominała swoją matkę.
Oby tylko charakteru po niej nie odziedziczyła – przyglądała się jej dyskretnie i rozmyślała nad tym, jak umilić temu dziecku życie.
– Wiesz Zosiu, niedługo będą święta – powiedziała do dziewczynki, wzbudzając w niej wyraźne zaciekawienie. Oczy małej zabłysły jak gwiazdki.
– Chcesz piec pierniczki? – babcia zapytała, ale już wiedziała, że dziewczynce podoba się ten pomysł.
– Chcę, chcę, babciu, dla mamusi upieczemy ciasteczka. – Dziewczynka tańczyła radośnie na środku kuchni.
Na wielkim stole zgromadziły wszystkie potrzebne produkty i zaczęło się wielkie przedświąteczne szaleństwo. Mała we wszystkim pomagała babci z wielką wprawą i starannością. Z wypiekami na twarzy wyciskała brązowe piernikowe gwiazdki. W piecu buchał wesoły ogień, a na dworze hulały wiatr i śnieg, jakby chciały zasypać cały świat. W całym domu pięknie pachniało, a szczęśliwa Zosia zajadała twarde jeszcze pierniki, mocząc je w ciepłym mleku. Taka radość panowała wokoło, że aż trudno było uwierzyć, jak niewiele trzeba, by sprawić radość małemu dziecku.
Zosia obudziła się z uśmiechem na twarzy.

*

– Aż miło było patrzeć, jak pani uśmiecha się przez sen – otworzyła oczy i zobaczyła Maksymiliana Michałowskiego pochylającego się nad jej kartą zdrowia.
– Gorączki brak, obrzęków brak i na dodatek dobry humor dopisuje. Jest pani wzorową pacjentką. – Lekarz uśmiechał się do niej, a ona przyglądała mu się uważnie, jakby poznawała go od nowa.
Pan doktor miał czarne, gęste i lekko falujące włosy, wysokie czoło, spokojne i czarne jak węgiel oczy zaopatrzone w okulary, które patrzyły na nią łagodnie z lekkim zaciekawieniem. Usta miał miękkie i ładne, uśmiechał się zniewalająco. No i pachniał tak pięknie. Delikatnie, ale jakoś wyraziście, nie sposób było tego zapach pomylić z czymś innym. Nawet jak miała zamknięte oczy, wiedziała, że on stoi tuż obok.
– Nie dziwię się, że mój ojciec jest panią po prostu oczarowany – powiedział jakoś bez związku. – Skradła mu pani serce, oj, chyba będę o panią zazdrosny – żartował z nią, jakby znali się od lat.


Zosia zastanawiała się, co spowodowało taką zmianę w zachowaniu pana doktora. Wczoraj dałaby głowę, że zupełnie jej nie zauważa, a dzisiaj coś takiego. Widocznie stało się to za sprawą starszego pana Michałowskiego. Nie była tego pewna, ale jakoś podświadomie czuła, że wstawił się za nią u swojego syna. Było jej z tym bardzo dobrze i bezpiecznie. Od dawna nie czuła się tak dobrze w obecności mężczyzny, na dodatek zupełnie obcego. Poczuła coś jeszcze, obecność babki Leokadii i była tego zupełnie pewna. Jakoś wcale się nie zdziwiła.


wtorek, 5 września 2017

SCHEDA (4)

Zosia bardzo wcześnie rano wyruszyła w sentymentalną podróż do przeszłości. Wyszła z domu cichutko, by nie budzić Tereni. Postanowiła w pierwszej kolejności pojechać do Wary i tam odszukać dom babki albo może tylko to, co z niego po latach zostało. Potem miała zamiar odwiedzić swoje dwie kuzynki, których nie widziała od dzieciństwa. Roma i Wera już kilka razy próbowały zaprosić ją do siebie, ale tym razem to była jej inicjatywa, bo postanowiła już nie uciekać przed wspomnieniami i ze spokojem zmierzyć się z przeszłością.
Nie była tu od dwudziestu lat i zdawała sobie sprawę z tego, że będzie trudno po latach odnaleźć schedę, która została jej po przodkach. Dom, który należał do jej prababki, potem babki, teraz jest jej. Nie prosiła się o taki „prezent”, ale ponieważ jej matka zmarła wcześniej niż babka, to ona stała się dziedziczką.
Jechała wolno, podziwiając piękną przyrodę i nowe zabudowy, które zupełnie zmieniły wygląd tutejszej wsi. Kiedyś były to malutkie drewniane domki w znakomitej większości mające swoją świetność już dawno za sobą. Teraz na ich miejscu stanęły nowe murowane domy otoczone zadbanymi ogrodami. Widać i tutaj zawitała cywilizacja. Zostawiła samochód na poboczu drogi koło małej kapliczki, która stała na tym samym miejscu chyba od stu lat. Dalej postanowiła iść pieszo, chociaż do domu babki był jeszcze spory kawał przez łąki, a potem leśną stromą dróżką na dość wysokie wzniesienie. Przypomniała sobie, jak trudna to była wyprawa i że z tego właśnie powodu mieszkańcy małego domku pod lasem niechętnie wybierali się do wsi. Zosia zawsze czuła tę izolację od reszty świata, którą babka w świadomy sposób pielęgnowała. Dobrze się czuła z dala od ludzi, a blisko Matki Natury, która przed nią odkryła chyba wszystkie tajemnice.
– Pięknie tu – powiedziała do siebie, rozglądając się wokoło.
W tej materii też nic się nie zmieniło. Zawsze czuła zachwyt i jednocześnie respekt do tego, co stworzył Bóg. Bo któż inny zadałby sobie tyle trudu, by ozdobić łąki takim pięknym, różnorodnym kwieciem? Kto zadbałby o las pełen drogocennego runa i łownej zwierzyny, które pozwalały na przestrzeni wieków przetrwać ludziom z dala od cywilizacji?
Trudy wędrówki zaczęły dawać się jej w znaki, więc postanowiła zrobić sobie przerwę. Usiadła na zwalonym pniu, wyjęła z plecaka butelkę wody i czekoladowy batonik. Włożyła na głowę czapkę z daszkiem, bo słonko grzało już dość mocno.
– No i co dalej zrobić z tą schedą zapomnianą przez Boga i ludzi? – kolejny raz zadała sobie to pytanie, bo nie wyobrażała sobie w dzisiejszych czasach mieszkać na takim odludziu. Kiedyś, dawno temu, kochała to miejsce, przecież była tu na swój sposób szczęśliwa, ale teraz po latach ona się zupełnie zmieniła, no i nie ma już babci Leokadii – szczęśliwego „ducha” tego domu.
Na samo sowo „duch” wzdrygnęła się nieco, bo często miała wrażenie, że babcia jest ciągle blisko niej. Może sama swoimi myślami przywoływała ją w swoich wspomnieniach, a czasami nawet swoje pytania kierowała wprost do niej, bo nikt nie potrafił rozwiać jej wątpliwości, z których wiele dręczyło ją do dziś, tak jak babcia. W trudnych sytuacjach zwracała się do Leokadii
– No, teraz, babciu, poradź mi, co zrobić. Przecież zawsze mówiłaś, że z każdej sytuacji jest wyjście, a ja go jakoś nie widzę. – Kiedy tak mówiła, po niedługim czasie rozwiązanie samo do niej przychodziło w postaci przypadkowo usłyszanej lub przeczytanej informacji, lub przy jakimś spotkaniu ktoś nagle ją oświecił.
Jeśli chodzi o dom, który był od dawna jej własnością, miała do niego jakiś sentyment. To dzięki niemu nauczyła się obcować z naturą i czuła się dobrze nawet w ekstremalnych warunkach. Radziła sobie w różnych trudnych sytuacjach lepiej niż jej przyjaciele. Wiedziała, jak zachować się podczas burzy, jak unikać kłopotów w razie przypadkowego spotkaną z dziką zwierzyną. Nigdy nie gubiła się nawet w nieznanym lesie, chociaż z uporem robiła to w gąszczu dróg miejskich i blokowisk. Jakby się nad tym zastanowić, zdecydowanie lepiej czuła się z dala od miejskiego zgiełku.
Dość długo siedziała i rozmyślała, ale jak to mówią, komu w drogę, temu czas. Tym bardziej, że warunki pogodowe diametralnie się zmieniły i wielka chmura zasłoniła słońce.
Zofia oceniła sytuację jako przejściowy, niegroźny kaprys pogodowy. Widocznie jej instynkt samozachowawczy zmienił się na tryb miejski, bo nie rozpoznała wyraźnych oznak na niebie zwiastujących burzę.
Burza w Bieszczadach i w Katowicach to zupełnie inna bajka.
Ostatni odcinek drogi biegła pomimo zmęczenia. Kiedy wreszcie zobaczyła komin domu, żywioł rozszalała się na dobre. Nigdy jeszcze tak się nie cieszyła się, że jest blisko domu. Z daleka oceniła sytuację i znalazła jedno miejsce, które mogło dać jej schronienie.
Domu już nie było, zawalony dach przygniótł go do ziemi, ale komin stał w najlepsze, przyciągając pioruny. Mała szopka opodal domu była zupełnie przytulna. Widocznie ktoś korzystał z niej przy wypasie owiec. Pozostało tylko do niej dotrzeć i mieć nadzieję, że jet otwarta, bo Zosia czuła już ogromne zmęczenie i nie dałaby rady z kolejną przeszkodą. Dopadła do drzwi zbitych z desek i pchnęła je całej siły, na szczęście ustąpiły, a ona w minutę znalazła się w bezpiecznym miejscu. Pioruny waliły gdzieś bardzo blisko, a niebo wyglądało jak wielka czarna płachta co rusz przerywana błyskawicami. Przerażona kobieta usiadła w kąciku na sianie, zdjęła przemoczone byty.
Nie jest źle – pomyślała, ale chyba w złą godzinę, bo piorun z wielką siłą trzasnął w komin, prześlizgując się po nim. Na szczęście to wyładowanie nie spowodowało pożaru. Zosia siedziała skulona zasłaniając oczy i uszy przed odgłosami burzy. Trwało to całą wieczność.
Chyba się zdrzemnęła, a kiedy się ocknęła, doznała przerażającego odkrycia. Na środku małej szopki stała wilczyca, szczerząc na nią zęby. Rozejrzała się przytomnie, żeby zobaczyć, jak ta dostała się do wnętrza, kiedy drzwi były zamknięte. Zauważyła prześwit słońca przy jednej ze ścian. To tamtędy weszła wilczyca, zrobiła podkop. A więc to Zosia wdarła się do jej domu, co zwiastowało kłopoty.
Kiedy kobieta przygotowywała się na najgorsze, spod siana wylazły dwa malutkie wilczki. Matka stanęła natychmiast przed nimi, zagarniając je w przeciwległy kąt, blisko zrobionego przez nią wyjścia. Wilczki bez słowa wydostały się przez otwór, a wilczyca spojrzała jeszcze raz w przerażone oczy kobiety i wycofała się za swoimi dziećmi.
– Boże, czy mi się to śniło? – krzyknęła gdzieś w przestrzeń.
Nie usłyszała odpowiedzi, więc uznała, że nawet gdyby to był tylko sen, to pora się obudzić i wracać do domu. Gdzie jest ten jej dom, sama już nie wiedziała. Kiedy wyszła na polanę, słońce świeciło z wielką mocą, jakby w ogóle nie było burzy. Rozejrzała się wokoło w obawie, że wilczyca czai się gdzieś w zaroślach, bała się, że nie odpuści tak łatwo i znowu się pojawi. Na oko było spokojnie, ale wiadomo nie od dziś, że dzikie zwierzęta potrafią znakomicie kamuflować się w swoim środowisku.
– Dobra, dobra, już sobie idę – krzyknęła gdzieś w przestrzeń i poszła tam, skąd przybyła.
Nie czuła się tu dobrze, widocznie zbyt dużo czasu już minęło. Teraz jest kobietą a nie zlęknionym dzieckiem, które szukało schronienia w opiekuńczych ramionach babci Leokadii. Ponieważ postanowiła zmienić swoje życie, udała się w tą podróż do korzeni, aby właśnie stąd rozpocząć wędrówkę w poszukiwaniu szczęścia. Teraz poczuła, że to nie był dobry pomysł. Ostrożnie stawiała stopy na wyboistej dróżce, mokra trawa utrudniała wędrówkę. Ostatni raz odwróciła się w stronę domu, by pożegnać się z przeszłością i to wystarczyło, by straciła panowanie nad swoim ciałem. Poślizgnęła się i runęła z całej siły na ziemię. Przeszył ją wielki ból promieniujący gdzieś od stopy. Zobaczyła przed oczami milion gwiazdek, a potem ogarnęła ją ciemność.

*

– Zosieńko, Zosiu! Ocknij się, kochana. – Słyszała jak przez mgłę, mogłaby przysiąc, że to był głos babci Leokadii.
Otworzyła oczy i zobaczyła babcię, która z troską pochylała się nad nią.
– Dzięki Bogu, że nic ci się nie stało – babcia załamywała ręce. – Jak zwykle gapa z ciebie, tyle razy ci powtarzałam, że trzeba być ostrożną.
– Babciu, czy ja umarłam?
– No co ty, chociaż trzeba przyznać, że niewiele brakowało. – Babcia głaskała ją troskliwie po włosach.
Zosia poczuła błogość i odpływała gdzieś w bezpieczną otchłań.
Kiedy ocknęła się ponownie, leżała na łóżku w domu babci. Słyszała, jak Leokadia krząta się przy kuchni. Przez uchylone drzwi ktoś wślizgnął się do ciemnego pokoju. Chciała się ruszyć, ale opatrunek na nodze skutecznie jej to utrudniał. Słyszała kroki i ktoś zatrzymał się przy jej łóżku. O mało nie zemdlała z przerażenia, po tym jak zobaczyła w ciemności dwa błyszczące ślepia. Kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zaczęła rozpoznawać w tej zjawie niedawno widzianą wilczycę.
– Tutaj jesteś, Luna? – Babcia łagodnym głosem przywołała wilczycę do siebie.
– Skąd ona się tu wzięła? – Zofia wskazała na zwierzę.
– Można powiedzieć, że uratowała ci życie.
– To jednak nie żyję! Co będzie z moimi dziećmi? Co z moją kicią? – Targały nią pytania, majaczyła jak w gorączce.
– Zosiu, żyjesz, tylko masz złamaną nogę. Przyznam szczerze, że nie wygląda to dobrze, ale…
– Jestem w niebie?
– Zośka, skup się, do jasnej cholery! – babcia zaklęła i od razu spojrzała w niebo, jakby prosiła o rozgrzeszenie. – Żyjesz, tylko na moment zatrzymałaś się.
– Jak to, zatrzymałam się?
– No tak zwyczajnie, czasami się zdarza, jak ktoś mocno walnie się w głowę, albo przeżyje coś strasznego… – Zosia nie dała jej skończyć.
– Zaraz, zaraz. Przecież ty nie żyjesz, a wilki nie przyjaźnią się z ludźmi tak po prostu.
– Zawsze był z ciebie niedowiarek, ale teraz mnie naprawdę wkurzasz. Nie słyszałaś nigdy o duchach opiekuńczych? Wiele razy wyciągałam cię z opresji, strzegłam cię i teraz też tak robię, tylko w tej chwili jest trochę gorzej, bo straciłaś przytomność.
– Strzegłaś mnie? To gdzie byłaś, jak opuścił mnie ukochany? Kiedy straciłam pracę i sens życia – Zosia zalała się zupełnie rzeczywistymi łzami.
– Jaki tam ukochany, zwykły drań i tyle. Oszukiwał cię, kochana, a ja nie mogłam już na to patrzeć. Może trochę mu pomogłam podjąć decyzję, ale tylko trochę.
– Ty miałaś coś wspólnego z jego odejściem?
– Aż taka to nie jestem wszechmocna, ale nie powiem, ucieszyłam się, kiedy wpadł w ramiona kolejnej kochanki. On nie był ciebie wart i tyle. Z pracy sama się zwolniłaś, ale to akurat była dobra decyzja – babcia uśmiechnęła się do swoich myśli. – Nareszcie będziesz miała dość czasu, by zająć się czymś, co kochasz. No i wróciłaś na swoje miejsce w rodzinne strony, a ja będę mogła nareszcie odpocząć.
– Zaraz, chwileczkę. Ja jeszcze nie podjęłam decyzji o powrocie do Wary. Przyjechałam na jakiś czas, żeby zastanowić się, co robić dalej – wykłócała się z babką, która nie żyła od wielu lat.
To już jest znak, że ona jest po tamtej stronie, tylko jeszcze tego nie przyjmuje do siebie. To znaczy przyjmuje, ale babka z jakiegoś powodu próbuje ją przekonać, że jest inaczej.
– Uporządkujmy – Zosia stanowczym głosem oznajmiła babci. – Byłam na polanie, jak rozpętała się burza, przeczekałam nawałnicę w komórce, która się jakimś cudem zachowała, tam spotkałam się oko w oko z wilczycą, która nic mi nie zrobiła, chociaż mogła pożreć mnie żywcem, choćby w obronie swoich szczeniąt. Potem burza minęła, a ja wracałam do domu i potknęłam się na mokrym kamieniu i…
– I złamałaś nogę w dwóch miejscach, straciłaś przytomność, i teraz ja się tobą opiekuję, i przy okazji mam sposobność porozmawiać z tobą. Więc mnie wysłuchaj w końcu, bo za chwilę będzie za późno.
– Jeżeli umrę za chwilę, to po co mi ta rozmowa?
– Nie umrzesz, ratunek jest już bliski. Słuchaj mnie, ty uparta dziewczyno. – Leokadia pomachała jej kościstym palcem tak samo, jak robiła to, kiedy Zosia była dzieckiem i nie chciała jej słuchać.
– Cała zamieniam się w słuch – kobieta przewróciła oczami na znak zniecierpliwienia.
– Ależ ty jesteś wyszczekana – Leokadia rozłożyła bezradnie ręce. – Słuchaj mnie teraz uważnie. Jak się ockniesz, nie będziesz pamiętała naszej rozmowy, czasami tylko w twojej głowie pojawią się jakieś przebłyski. Zaopatrzyłam ci nogę najlepiej, jak tylko potrafiłam w tych warunkach, nic ci nie będzie. Wszystko, co cię dzisiaj spotkało, służy twojemu dobru, więc się nie stawiaj, nie wzbraniaj się i słuchaj własnego serca, a wszystko będzie dobrze.
– Przed czym mam się nie wzbraniać? Babciu, o co chodzi…

*

– Zosiu! Zosiu! – Słyszała jak przez mgłę, ale nie potrafiła się obudzić. Ktoś szarpał ją za ramię, ktoś przekładał ją na bok.
– Co się dzieje? – wymamrotała słabym głosem.
– Chwała Bogu, żyje – kobiecy głos mówił do kogoś, kto pochylał się nad jej nogą.
Zofia otworzyła oczy. Błysk światła na moment ją oślepił. Głowa bolała ją niemiłosiernie.
– Co ty tutaj robisz? – zapytała Terenię, która uśmiechała się do niej tuż nad jej głową.
– Znaleźliśmy cię z panem Michałem – kuzynka tłumaczyła jej, raz śmiejąc się, raz płacząc.
– Pamiętam, że była burza, potem widziałam wilczycę, a potem chyba naszą babcię, ale to świadczyłoby że właśnie umarłam.
– Uderzyła się pani w głowę, stąd te niedorzeczne przewidzenia. Straciła pani przytomność, ale wcześniej zaopatrzyła pani nogę. Gdyby nie przytomność umysłu i umiejętności, pewnie ta przygoda źle by się dla pani skończyła – Michał Michałowski spoglądał co rusz w stronę polany.
– Czego pan tam wypatruje? – zapytała Zofia.
– Wezwałem pogotowie, już powinno być. Po prostu denerwuję się, bo liczy się każda minuta przy tak paskudnym złamaniu.
– Ale ja niczego nie czuję.
– No i to właśnie jest niepokojące – z troską dodał mężczyzna.
– Szłam tutaj ponad godzinę. Jak dojedzie tu pogotowie, skoro nie ma tu nawet drogi? – Zosia przywołała bliżej kuzynkę, by sprawdzić, czy starszy pan jest świadom tego, co mówi.
– Zosiu pięć minut stąd jest nowa droga, ty podeszłaś z drugiej strony, od starej drogi.
– Pięć minut stąd? - dopytała. – Jesteś tego pewna?
– Oczywiście, że jestem pewna – W tym momencie usłyszały sygnał karetki.
Pan Michał machał do kogoś z polany tuż koło starego domu. Za moment pojawiło się dwóch sanitariuszy i lekarz, który zamienił kilka słów z Michałowskim i już za moment klęczał u stóp Zosi, z zatroskaną miną oglądając jej nogę. Jeden z sanitariuszy dał jej jakiś zastrzyk w żyłę, drugi rozkładał krzesełko ratunkowe.
– Jak się pani czuje? – zapytał lekarz. – Będzie pani mogła usiąść na tym krzesełku?
– Czuję się całkiem nieźle i nie wiem, skąd tyle zamieszania wokół mojej osoby.
– Nie zdaje sobie pani sprawy z powagi sytuacji. Złamanie wygląda na poważne, ale bez prześwietlenia nic więcej nie mogę powiedzieć. Kolega dał pani zastrzyk przeciwbólowy, na jakiś czas powinien wystarczyć.
Panowie sprawnie przenieśli na krzesełko chorą, która dopiero wtedy zobaczyła nogę zapatrzoną w dwie szpatułki zrobione z gałęzi owiniętych skrawkami jakiegoś materiału.
Niczego nie mogła sobie przypomnieć, głowa jej ciążyła, więc postanowiła się nad tym nie zastanawiać.
– Tereniu! – przywołała kuzynkę. – W moim plecaku są kluczyki od samochodu, zostawiłam go koło kapliczki.
– Nic się nie martw, wszystkim się zajmiemy. – Terenia zabrała plecak od kuzynki i poszła za orszakiem.
Najpierw Zosia niesiona przez dwóch sanitariuszy, za nią lekarz, a za nim Michał. Terenia spojrzała na to, co zostało po domu jej babci i uświadomiła sobie, jak długo tutaj nie była.
Dopiero kiedy podeszli na wzniesienie za domem, Zosia zobaczyła, jak blisko było do nowej drogi. Dziwne, że będąc na polanie, nie słyszała ani jednego samochodu. Zbyt dużo tych tajemnic, niespodzianek i zbiegów okoliczności. Poczuła się taka zmęczona. Kiedy ratownicy umościli ją na łóżku w karetce, zapadła w sen. Usłyszała przeraźliwy sygnał ambulansu, ale nie miała nawet siły, by otworzyć oczy. Czuła jednak spokój i jakąś wewnętrzną pewność, że wszystko będzie dobrze.