Terenia wybiegła na
powitanie oczekiwanych gości. Bez żadnych ceregieli rzuciła się
Zosi na szyję i tonąc we łzach radości, raz ją tuliła, raz od
siebie oddalała, by lepiej się jej przyjrzeć.
– Moja kochana,
nareszcie jesteś – w końcu wykrztusiła.
– No jestem, za
sprawą dobrego serca pana Michała. – Zosia zwróciła w ten
sposób uwagę kuzynki na swojego towarzysza podróży.
– Michał
Michałowski – przedstawił się, naprężył jak struna i
grzecznie skłonił się na powitanie.
– Teresa Janowska
– kuzynka z uśmiechem na twarzy przywitała starszego pana.
– Tereniu, pomóżmy
panu wypakować mój bagaż, by mógł się nareszcie ode mnie
uwolnić – Zosia dała sygnał, by wdrożyć ich plan względem
tego pana.
Wszyscy troje
ruszyli w stronę samochodu. Od razu Michał przejął dowodzenie.
– Pani, Zofio,
zajmie się kotką, bo chyba już dość ma tego podróżowania, A
pani Terenia mi trochę pomoże. – Po czym dał jej do ręki dwa
małe pakunki.
Poprosił o
wskazanie miejsca, do którego ma zanieść walizki i ochoczo ruszył
z największymi bagażami. Terenia posłusznie dreptała przed nim
wprost do mojego pokoju, na szczęście na parterze domu. Szybciutko
się z tym uporali, a Terenia, pomimo ich wcześniejszych ustaleń,
zaprosiła pana Michała na taras.
– Proszę jeszcze
z nami trochę zostać, mam smaczną domową lemoniadę.
– Jeżeli to nie
kłopot, to chętnie się napiję, trochę jestem strudzony.
– Przepraszam, to
z mojego powodu – Zosia, ogarnięta wyrzutami sumienia, zaczęła
się tłumaczyć, ale on przerwał jej w pół zdania.
– Pani Zosiu,
jeżeli ktoś jest winny, to tylko moje lata.
– Święta racja –
Terenia wtórowała, przytakiwała i we wszystkim się z Michałowskim
zgadzała.
Przyniosła na tacy
lemoniadę, pachnące drożdżowe rogaliki i kawę z ekspresu, do
tego mleczko i cukier. I tak właśnie „spławiała” pana
Michałowskiego, a on od razu poczuł jej sympatię i rozsiadł się
na wygodnym leżaku ustawionym na tarasie.
– Tyle tu pięknych
kwiatów, widzę tu rękę dobrej gospodyni – ujął dłoń Tereni
i pocałował ją serdecznie, tak zwyczajnie z sympatii.
Spojrzała na niego
oszołomiona i prawie się rozpłakała.
– No co pan,
przecież tu u nas każda kobieta potrafi sadzić kwiatki.
– Sadzić może i
umie każda kobieta, ale wyczarować taki ogród, to już chyba
trudniejsze zadanie.
Pan Michał
najwyraźniej był miłośnikiem pięknych kwiatów. Nie dość, że
doceniał ich piękno, to jeszcze znał ich nazwy. Zosia czuła się
między nimi jak piata noga od stołu. Pan Michał nagle wstał i
zwrócił się do Zofii.
– Widzę, że pani
już zmęczona, więc się pożegnam.
– Dziękuję za
wszystko, co dzisiaj pan dla mnie zrobił – powiedziała Zosia.
– Cała
przyjemność po mojej stronie.
Potem ucałował
dłoń kuzynki i jeszcze raz pochwalił jej ogrodniczy talent. Kiedy
odjechał, obie kobiety siedziały bez słowa jak zauroczone.
– Gdzie on się
uchował? – zaczęła Terenia.
– Tak masz rację,
takich facetów już nie ma – odpowiedziała Zofia i znowu obie
zamilkły.
– Pan Michałowski
jest człowiekiem z klasą, niewymuszoną elegancją i naturalnym
wdziękiem. Na dodatek całkiem przystojnym, no i chyba bogatym,
sadząc po samochodzie – Terenia dalej ciągnęła temat, jakby
chciała Michałowskiego z kimś wyswatać.
– Zaraz, ty chyba
nie myślisz o mnie? – zapytała Zofia, nie mogąc uwierzyć, że
Terenia aż tak daleko posunie się w swoich pomysłach.
– Czemu nie? Pan
stateczny, miły, pachnący, przystojny i na dodatek bogaty.
– Chyba ci rozum,
kochana, odebrało – Zosia nie wiedziała, czy tamta żartuje, czy
nie.
– No wiesz, już
taka młoda to ty nie jesteś, to i wybierać nie możesz. – Potem
się roześmiała na znak, że oczywiście żartuje. Zosi spadł
kamień z serca i już śmiały się razem jak za dawnych czasów.
*
Michał wyjechał
już na główną drogę prowadzącą do szpitala, kiedy zobaczył
pod przednim siedzeniem smyczkę kotki. Najpierw chciał zawrócić,
ale potem się rozmyślił.
– Będę mógł
tam jeszcze wrócić – powiedział i uśmiechnął się do swoich
myśli.
Zaparkował przed
szpitalem i pewnym krokiem udał się do jego wnętrza.
Ładny nowy budynek,
to chociaż warunki do pracy ma tu dobre – pomyślał, oglądając
szpital, w którym niedawno objął ordynaturę jego jedynak. – Nic
dziwnego, przecież jest profesorem, uznanym chirurgiem i znanym
specjalistą w Polsce i na świecie. Gdyby nie ta sprawa z Ewą, jego
byłą żoną, na pewno by nie wziął udziału w konkursie na
ordynatora chirurgii w tutejszym szpitalu.
– Pan do kogo? –
stanowczy głos zatrzymał go prawie w miejscu.
– Do ordynatora
Maksymiliana Michałowskiego – odpowiedział spokojnym głosem.
Zawsze miał
szacunek do wszystkich pracowników szpitala. Każdy z nich miał
swoje zadanie, a Michał jest tu pierwszy raz, więc tamten nie może
go znać.
– Czy był pan
umówiony? – służbowym głosem powiedział recepcjonista.
– Tak jakby –
odpowiedział.
– Nie można być
umówionym „tak jakby”. Co mam powiedzieć panu ordynatorowi? –
Mężczyzna trzymał słuchawkę telefonu i wybierał jakiś numer.
– Proszę
powiedzieć, że ojciec chce się z nim zobaczyć.
Nagle recepcjonista
złagodniał, odłożył słuchawkę telefonu i powiedział coś, co
chwyciło za serce starszego mężczyznę.
– Jeżeli ojciec,
to bardzo proszę. Nie będę dzwonił, bo to oczywiste, że doktor
się ucieszy na takie odwiedziny.
Potem dokładnie
wskazał mu kierunek i nawet chciał go do syna zaprowadzić. Ledwo
mu to Michałowski wyperswadował. Swoją drogą we własnym
interesie. Nie chciał, żeby ktoś widział, że Maksymilian nie
czeka na wizytę ojca, ba, nawet jej sobie nie życzy.
*
Tymczasem Terenia i
Zosia okryte ciepłymi kocykami siedziały dalej na tarasie.
Rozgwieżdżone niebo w ciepły wieczór dodawało uroku temu
pięknemu miejscu. Wspominały swoje wspólne wakacje i kłopoty, w
które się ciągle pakowały. Obie były żywe i dowcipne, i takie
ciekawe świata. Niełatwo mieli rodzice Tereni podczas tego
szalonego czasu.
Zosia podziwiała
dom Tereni, który niczym nie przypominał małego domku jej
rodziców.
– Trochę go
rozbudowaliśmy – skromnie przyznała Terenia.
– Dobrze
powiedziane… trochę. Przecież to piękny, bardzo duży dom. Widać
tu ogromną pracę i miłość do tego miejsca – stwierdziła
Zosia.
– Tak, mam
szczęście że Tadeusz pokochał ten dom tak, jak ja. Dopiero po
śmierci moich rodziców zaczęliśmy rozbudowę, żeby nie ranić
ich uczuć, żeby nie myśleli, że chcemy wszystko zmieniać i robić
tak po swojemu.
– Kochanych miałaś
rodziców, aż mi się nie chce wierzyć, że nasze mamy były
siostrami.
– Zosiu, przestań,
nie wracajmy już do tego – poprosiła Terenia.
– Wiesz o tym, że
muszę się z przeszłością rozprawić i zacząć nareszcie żyć
bez tego balastu.
– Dobrze, jak
chcesz, ale zostaw to na później. Mam nadzieję, że zostaniesz
dostatecznie długo i znajdziesz w końcu sposób na gojenie ran z
przeszłości.
Terenia wstała i
przytuliła swoją kuzynkę.
– Przyniosę
herbatki z malinowym sokiem, wypijemy tak, jak wtedy, kiedy było nam
smutno i moja mama nas pocieszała. – Terenia poszła do kuchni.
Zosia ze łzami w
oczach zobaczyła scenę, o której mówiła jej kuzynka, jak na
filmie z przeszłości. Jej mama krzątała się przy kuchni taka
zamyślona i jakaś nieobecna, Zofia wiedziała czego zwiastunem jest
ta cisza. Cisza przed burzą, tak by to nazwała teraz, wtedy, jak
była mała, było to bolesne oczekiwanie. Oczekiwanie na eskalację
złości niczym nie uzasadnionej i nie zrozumiałej dla
pięcioletniej dziewczynki. Zosia nauczyła się wtedy odczytywać
emocje z ludzkich twarzy. Z biegiem lat doszła w tym do perfekcji.
Potrafiła zniknąć w porę przed złością rozgoryczonej matki.
Ukrywała się wtedy na kilka godzin i nawet babcia nie potrafiła
jej odnaleźć. Do tej pory goi swoje rany z dala od ludzi w ciszy i
samotności.
Terenia weszła z
tacką dymiącej herbaty.
– Znowu wracasz do
tych wspomnień? Znowu rozdrapujesz rany? Po co to robisz? Dlaczego
karzesz się za grzechy innych ludzi?
– Tereniu, to nie
tak.
– A jak? Przecież
widzę, jak się kurczysz w sobie, jak oczy zalewają Ci niechciane
łzy. Widzę też, że się starasz. – Podeszła do stolika, ale
herbatkę podała wprost do rąk kuzynki, a ta z wdzięcznością
przyjęła ciepły płyn, który grzał jej dłonie i serce, nie
mówiąc już o podniebieniu.
Nigdzie jej tak nie
smakował sok malinowy jak w domu jej ukochanej cioci, bliźniaczki
mamy. Były fizycznie prawie identyczne, za to charaktery miały
zupełnie inne, właściwie skrajnie inne. Dla małej Zofii było to
wprost nie pojęte. Potrafiła je odróżnić, kiedy patrzyła im w
oczy. Te, które należały do mamy, były smutne, zagubione albo
wściekłe. Oczy cioci zawsze dobre, współczujące.
– No kochana, dość
tych wspomnień, teraz opowiadaj, co u ciebie, bo z tych naszych
telefonicznych rozmów wiem stanowczo za mało. Więc zamieniam się
w słuch i czekam na relacje.
– Od czego mam
zacząć? – Zosia zastanawiała się na głos, jak zwykle
niezdecydowana.
– Od początku –
zaproponowała zawsze poukładana Terenia.
Obie skończyły to
samo liceum ekonomiczne, obie poszły na studia i obie pracują w
swoim zawodzie. Zofia niespełniona, a Terenia w swoim żywiole.
Zofia właśnie zrezygnowała z pracy, a Terenia awansowała i
czekała na dogodny moment, by podzielić się z kuzynką swoją
radością.
– Wiesz, Tereniu,
zrezygnowałam z pracy – zrobiła przerwę, by pomyśleć, jak
przekazać zdziwionej Tereni, z jakiego powodu po dwudziestu pięciu
latach pracy postanowiła swoje życie postawić na głowie.
– Zrezygnowałam,
bo chcę zacząć nowe lepsze życie, ale najpierw muszę uporać się
z przeszłością.
Terenia w sekundę
podjęła decyzje, że nie będzie opowiadać o swoim awansie, żeby
nie robić przykrości kuzynce. Sama nie wiedziała, skąd przyszło
jej do głowy, że Zofia może poczuć się gorzej w obliczu jej
szczęścia.
– Zosiu, czy ja
dobrze Cię zrozumiałam? Czy ty chcesz zacząć swoje nowe życie
tutaj w Bieszczadach? Wiesz, kochana, nawet tutaj jest teraz inaczej
niż dwadzieścia lat temu. Masz tego świadomość?
– Mam, Tereniu,
mam. Może właśnie dlatego powracam tutaj, do tego miejsca, gdzie
złożyłam przysięgę, że nigdy tu nie wrócę. Może miałam
zrobić to już dawno temu, a może dokładnie teraz przyszedł
odpowiedni czas, by właśnie tutaj zacząć naprawiać swoje życie.
Chciałam pojechać do Wary, ale zepsuty samochód zostawiłam gdzieś
w połowie drogi. Jestem zdana na twoja łaskę.
– Nie ma sprawy,
możesz wziąć samochód Tadzia, on wróci dopiero za cztery dni. Do
tego czasu jego terenówka jest do twojej dyspozycji.
Wstała od stołu i
zniknęła w drzwiach do salonu. Zofia przymknęła oczy i zobaczyła
scenę jak z filmu.
Jej mama, Anna,
siedziała ze swoją siostrą, Aliną, na werandzie tego domu wiele
lat temu i prowadziły cichą rozmowę. Zofia ukryła się w salonie
blisko okna. Było lato, tak jak teraz, piękna gwieździsta noc.
Ciocia Alinka pytała mamę, dlaczego jest taka okrutna dla własnego
dziecka. Prosiła, by siostra panowała nad emocjami, bo małe
dziecko nie jest winne tego, że jego matka jest w tak różnych
nastrojach. Prosiła, by poszła do lekarza i uporała się w końcu
ze swoimi demonami. Dla małego dziecka ta rozmowa była
niezrozumiała i tyle z niej zapamiętała, że mama ma problem z
demonami i krzywdzi własne dziecko. Mama odpowiedziała, że nie
może sobie darować, że nie posłuchała swojej niedoszłej
teściowej i nie pozbyła się dziecka. Ciocia wtedy przerwała mamie
i powiedziała, by więcej tego w jej obecności nie mówiła, bo
dzieci to największe szczęście dla kobiety.
– Oj, Aniu, jesteś
mi bardzo bliska, ale nigdy nie zrozumiem twojego postępowania.
– Tobie łatwo
mówić. Masz kochającego męża i własny dom, a ja jestem sama z
dzieckiem w rozpadającej się chacie ze starą zdziwaczałą matką.
– Nie nazywaj tak
naszej mamy – zaprotestowała ciocia.
– Dobrze ci się
mówi, bo nie musisz mieszkać na końcu wsi w starej chałupie,
gdzie nie ma nawet łazienki, a po wodę trzeba chodzić do studni. –
Mama tkwiła w swoim nieszczęściu, wymyślając coraz to nowe
powody do podkreślenia go.
Zosia kochała
babcię ponad życie, a i ich chatka była dla niej domem marzeń, z
dala od ludzi, ale w otoczeniu pięknej przyrody. Babcia nauczyła
kochaną wnuczkę wszystkiego, co sama umiała. Razem zbierały
grzyby, jagody i zioła. Anna zazdrosna była o ich relacje, a z
drugiej strony czuła wdzięczność do matki, że przejęła za nią
wszystkie obowiązki związane z dzieckiem. Nie miała ani głowy,
ani powołania, by wychowywać córkę. Kochała jej ojca ponad
wszystko i obwiniała Zosię, że to z powodu nieplanowanej ciąży
Robert ją zostawił.
Kiedy Zosia
otworzyła oczy, zobaczyła Terenię, która siedziała już jakiś
czas na swoim leżaku, zatopiona we własnych myślach. Na stole
leżały kluczyki i dokumenty samochodu. Zofia z wdzięcznością
spojrzała na swoją kuzynkę.
– Dziękuję,
kochana. A teraz, jak pozwolisz, pójdę już spać. Jestem zmęczona
tym pełnym wrażeń dniem, a na jutro planuję wyjazd do Wary, więc
długi dzień się zapowiada – mówiąc, to wstała i całując w
policzek Terenię, odmeldowała się do swojego pokoju.
Terenia chwilę
później też udała się na spoczynek. Jutro ważny dzień,
przejmuje oficjalnie stanowisko głównej księgowej w firmie, w
której pracuje od dwudziestu lat. Poznała pracę w księgowości od
podszewki na wszystkich niemalże stanowiskach. Na dobrą sprawę od
jutra każda z nich zaczyna nowy rozdział w życiu.
*
Michał stał pod
drzwiami gabinetu syna i nie mógł zdobyć się na wejście do
środka. Nie należał do osób strachliwych, ale bał się widoku
syna, jego smutku i rezygnacji z życia.
No cóż, raz kozie
śmierć – pomyślał i nacisnął klamkę.
Wszedł do cichego
gabinetu oświetlonego jedynie nocną lampką. Szczelnie zasłonięte
okna sugerowały, że syn odpoczywa po ciężkim dyżurze. Ku swojemu
zdziwieniu nie zastał go w gabinecie i ledwo się rozejrzał, drzwi
otwarły się z impetem i wpadła do pokoju przełożona oddziału.
– Co pan robi w
gabinecie pod nieobecność ordynatora? – słowa płynęły z jej
ust z szybkością wodospadu. Michał uśmiechnął się do niej i
próbował przerwać jej.
– Może się
przedstawię – powiedział podniesionym głosem, by zatrzymać ten
niepotrzebny potok słów, który wylewała w jego kierunku siostra
oddziałowa. – Nazywam się Michał Michałowski i jestem ojcem
doktora Michałowskiego.
– Oj, to bardzo
pana przepraszam, panie profesorze, ja nie pomyślałam, bo ordynator
nie uprzedził mnie, przepraszam jeszcze raz.
– Nie ma sprawy.
To ja przepraszam, że wtargnąłem tu bez uprzedzenia – tłumaczył
się przed zmieszaną siostrą.
– Panie
profesorze, pana syn, to znaczy – pan ordynator, jest teraz na sali
operacyjnej. Zajmuje się ofiarą wypadku ze skomplikowanym złamaniem
nogi. W sumie to ma chłopak szczęście w nieszczęściu, bo trafił
na takiego wspaniałego specjalistę. Ja tu pana zgaduję, a może
pan profesor chce odpocząć, może herbatki zrobię, może przyniosę
coś dobrego do zjedzenia. W naszym bufecie robią smaczne kanapki.
– Nie, dziękuję,
jadłem już. Ale o herbatkę poproszę.
Siostra przełożona
z szybkością błyskawicy pobiegła zrealizować jego zamówienie.
*
Kiedy Michał
Michałowski obudził się ze snu, który go zaskoczył, zobaczył
syna pochylonego nad laptopem.
Chrząknął
znacząco i wtedy Maks odwrócił się w jego kierunku.
– No i nie
posłuchał mnie ojciec. Jak zwykle zresztą…
– Ja też się
cieszę, że cię widzę, synu – wstał i serdecznym uściskiem
ręki przywitał się ze swoim jedynakiem.
Boże, jaki on jest
podobny do swojej matki.
Odziedziczył po
Joannie wiele cech i to akurat takich, z którymi Michał miał
problem. Niezależność i ochrona własnego terytorium była jedną
z tych rzeczy, których Michał nie akceptował. Rodzina to jeden
organizm, więc jeżeli jedno z ogniw choruje, cierpi całe ciało.
– Jestem dzisiaj
zmęczony – Maks mówiąc to, wyłączył laptop i zaczął zbierać
dokumenty i okulary, co mogło świadczyć o tym, że kończy dyżur,
ale Michał wiedział, że to jedna z cech jego syna: zamiłowanie do
porządku, a nawet minimalizm. Każdy przedmiot ma swoje miejsce i
przeznaczenie. Porządkowanie miejsca pracy to część codziennego
rytuału.
– No to zapraszam
do siebie.
A jednak koniec
pracy – pomyślał ojciec.
– Tylko nie licz
na poczęstunek, nie mam czasu na zakupy. Chyba że pani Wandzia,
moja gospodyni coś dla mnie zostawiła. To jednak nie jest takie
pewne. Kiedy trzy razy z rzędu wyrzuciła kolację, zarzekała się,
że już nic dla mnie nie ugotuje. A jest to charakterna osoba, więc
może być tak, że będziemy zdani sami na siebie.
Maks mówił bez
przerwy, ale tym akurat ojca nie zwiedzie. Tym pozornym luzem go nie
zmyli. Nie uśpi jego ojcowskiej czujności.
Nim wyszli ze
szpitala, Maks rozmawiał jeszcze z kilkoma osobami, zachowywał się
tak, jakby ten szpital bez niego nie funkcjonował. Kiedy już
znaleźli się na parkingu, Maks zaproponował, żeby zrobili sobie
spacer i poszli do domu na nogach. Kiedy jednak spojrzał na ojca,
widział, że ten wybrał się do niego na dłuższy pobyt. Bez słowa
usiadł na miejscu pasażera, zapiął pasy i wydał kilka prostych
wskazówek, jak dojechać do jego domu.
Faktycznie było to
bardzo blisko i już po pięciu minutach byli na miejscu. Oczom
Michała ukazał się uroczy dom z bali. Zaskoczyła go ilość
latarenek i światełek, która oświetlała dom i podjazd.
– Tutaj noce
bywają bardzo ciemne, nie mogłem się do tego przyzwyczaić –
wyjaśnił ojcu, jakby znał jego myśli.
Zabrali część
bagażu, a Maks długo szukał kluczy, po czym stwierdził, że
zostawił je na biurku. Jakoś w ogóle go to nie obeszło. Sięgnął
dłonią pod najbliższą drzwi doniczkę i wyjął zapasowe klucze.
Weszli do domu.
Piękne wnętrze
urządzone było w stylu góralskim. Kominek jako centrum domu, a
wokół niego cała przestrzeń otwarta. Aneks kuchenny z kredensem
robionym ręcznie, stołem i całym wyposażeniem zręcznie ukrytym w
zabudowie. Wygodne kanapy i fotele skupione przy niewielkim stoliku z
litego drewna zapraszały do odpoczynku. Na piętro prowadziły
drewniane schody z rzeźbioną poręczą.
Maks zaprowadził
ojca do jednego z trzech pokoi na piętrze. Pokój był niewielki,
ale wygodnie urządzony jako miejsce do spania i pracy z wygodnym
łóżkiem i obszernym biurkiem. Pachniało drewnem i czystością.
Widocznie pani Wandzia bardzo dbała o syna Michała. Ojciec nie
podejrzewał go o to, by sam sprzątał ze względu na ograniczoną
ilość czasu, jaki przeznaczał na życie rodzinne. Bez reszty
pochłaniała go bowiem praca.
Michał rozejrzał
się zaledwie po swoim pokoju, a Maks stał już w drzwiach z resztą
bagażu.
– Sporo tego –
powiedział cicho, a ojciec postanowił puścić tę uwagę mimo
uszu.
Był to cały
dobytek Michała, który zapragnął zabrać na wypadek, gdyby
zdecydował się zostać tutaj już na zawsze. Dom w Bostonie
zostawił pod dobrą opieką oddanego przyjaciela i wydał stosowne
dyspozycje, gdzie zdeponować rzeczy, na wypadek gdyby zdecydował
się sprzedać nieruchomość. Michał miał już swoje lata i
zapragnął spędzić resztę czasu blisko swego jedynaka. Nie
zamierzał być dla niego ciężarem, więc chciał jak najszybciej
rozejrzeć się za jakimś domem dla siebie. Na razie jednak
postanowił nikomu nie ujawniać swoich planów na przyszłość. No,
nie licząc pani Teresy, którą rozpytał na temat rynku
nieruchomości. Okazało się że jest szansa na kupno ładnie
położonego domu w otoczeniu starego ogrodu, ale pozostawił to jako
otwartą sprawę, nie nakręcając się zbytnio, póki nie zobaczy
tej posiadłości. c.d.n
Dawno nie czytałam powieści. W ostatnich latach tyle się działo w moim życiu, że nie miałam ochoty na czytanie o życiu innych.. Zazwyczaj czytuję poradniki lub książki motywacyjne.
OdpowiedzUsuńPrzez przypadek przeczytałam I-szą część "Schedy" i na tyle mnie zaciekawiła, że postanowiłam zobaczyć co będzie w drugiej, a po drugiej -już nie mogłam się doczekać co będzie w trzeciej...
Ale strasznie dłuuuugo (myślałam, że taka możliwość dana będzie raz w tygodniu) czekałam na to darowane (nie kupię, bo brak funduszy) czytanie... Zapomina się o tym, co było od początku.. nie mówię, że całościowo, ale o szczegółach, które składają sie przecież na na całość i powodują, że czytelnik 'wciąga sie' :)
Życzę autorce szybszego pisania ku zadowoleniu czytelników.
Pozdrawiam :)
Pani Elżbieto postaram się pisać więcej i częściej udostępniać opowiadania na Fb. Dziękuję za zainteresowanie moją twórczością. Przepraszam, ze dopiero teraz odpisuję, wynika to z braku czasu. Pozdrawiam Halina Socha.
OdpowiedzUsuńBędę wdzięczna :)
Usuń-i również pozdrawiam
życząc, by wena nigdy Pani nie opuszczała.