wtorek, 15 sierpnia 2017

SCHEDA (3)




Terenia wybiegła na powitanie oczekiwanych gości. Bez żadnych ceregieli rzuciła się Zosi na szyję i tonąc we łzach radości, raz ją tuliła, raz od siebie oddalała, by lepiej się jej przyjrzeć.
– Moja kochana, nareszcie jesteś – w końcu wykrztusiła.
– No jestem, za sprawą dobrego serca pana Michała. – Zosia zwróciła w ten sposób uwagę kuzynki na swojego towarzysza podróży.
– Michał Michałowski – przedstawił się, naprężył jak struna i grzecznie skłonił się na powitanie.
– Teresa Janowska – kuzynka z uśmiechem na twarzy przywitała starszego pana.
– Tereniu, pomóżmy panu wypakować mój bagaż, by mógł się nareszcie ode mnie uwolnić – Zosia dała sygnał, by wdrożyć ich plan względem tego pana.
Wszyscy troje ruszyli w stronę samochodu. Od razu Michał przejął dowodzenie.
– Pani, Zofio, zajmie się kotką, bo chyba już dość ma tego podróżowania, A pani Terenia mi trochę pomoże. – Po czym dał jej do ręki dwa małe pakunki.
Poprosił o wskazanie miejsca, do którego ma zanieść walizki i ochoczo ruszył z największymi bagażami. Terenia posłusznie dreptała przed nim wprost do mojego pokoju, na szczęście na parterze domu. Szybciutko się z tym uporali, a Terenia, pomimo ich wcześniejszych ustaleń, zaprosiła pana Michała na taras.
– Proszę jeszcze z nami trochę zostać, mam smaczną domową lemoniadę.
– Jeżeli to nie kłopot, to chętnie się napiję, trochę jestem strudzony.
– Przepraszam, to z mojego powodu – Zosia, ogarnięta wyrzutami sumienia, zaczęła się tłumaczyć, ale on przerwał jej w pół zdania.
– Pani Zosiu, jeżeli ktoś jest winny, to tylko moje lata.
– Święta racja – Terenia wtórowała, przytakiwała i we wszystkim się z Michałowskim zgadzała.
Przyniosła na tacy lemoniadę, pachnące drożdżowe rogaliki i kawę z ekspresu, do tego mleczko i cukier. I tak właśnie „spławiała” pana Michałowskiego, a on od razu poczuł jej sympatię i rozsiadł się na wygodnym leżaku ustawionym na tarasie.
– Tyle tu pięknych kwiatów, widzę tu rękę dobrej gospodyni – ujął dłoń Tereni i pocałował ją serdecznie, tak zwyczajnie z sympatii.
Spojrzała na niego oszołomiona i prawie się rozpłakała.
– No co pan, przecież tu u nas każda kobieta potrafi sadzić kwiatki.
– Sadzić może i umie każda kobieta, ale wyczarować taki ogród, to już chyba trudniejsze zadanie.
Pan Michał najwyraźniej był miłośnikiem pięknych kwiatów. Nie dość, że doceniał ich piękno, to jeszcze znał ich nazwy. Zosia czuła się między nimi jak piata noga od stołu. Pan Michał nagle wstał i zwrócił się do Zofii.
– Widzę, że pani już zmęczona, więc się pożegnam.
– Dziękuję za wszystko, co dzisiaj pan dla mnie zrobił – powiedziała Zosia.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
Potem ucałował dłoń kuzynki i jeszcze raz pochwalił jej ogrodniczy talent. Kiedy odjechał, obie kobiety siedziały bez słowa jak zauroczone.
– Gdzie on się uchował? – zaczęła Terenia.
– Tak masz rację, takich facetów już nie ma – odpowiedziała Zofia i znowu obie zamilkły.
– Pan Michałowski jest człowiekiem z klasą, niewymuszoną elegancją i naturalnym wdziękiem. Na dodatek całkiem przystojnym, no i chyba bogatym, sadząc po samochodzie – Terenia dalej ciągnęła temat, jakby chciała Michałowskiego z kimś wyswatać.
– Zaraz, ty chyba nie myślisz o mnie? – zapytała Zofia, nie mogąc uwierzyć, że Terenia aż tak daleko posunie się w swoich pomysłach.
– Czemu nie? Pan stateczny, miły, pachnący, przystojny i na dodatek bogaty.
– Chyba ci rozum, kochana, odebrało – Zosia nie wiedziała, czy tamta żartuje, czy nie.
– No wiesz, już taka młoda to ty nie jesteś, to i wybierać nie możesz. – Potem się roześmiała na znak, że oczywiście żartuje. Zosi spadł kamień z serca i już śmiały się razem jak za dawnych czasów.

*

Michał wyjechał już na główną drogę prowadzącą do szpitala, kiedy zobaczył pod przednim siedzeniem smyczkę kotki. Najpierw chciał zawrócić, ale potem się rozmyślił.
– Będę mógł tam jeszcze wrócić – powiedział i uśmiechnął się do swoich myśli.
Zaparkował przed szpitalem i pewnym krokiem udał się do jego wnętrza.
Ładny nowy budynek, to chociaż warunki do pracy ma tu dobre – pomyślał, oglądając szpital, w którym niedawno objął ordynaturę jego jedynak. – Nic dziwnego, przecież jest profesorem, uznanym chirurgiem i znanym specjalistą w Polsce i na świecie. Gdyby nie ta sprawa z Ewą, jego byłą żoną, na pewno by nie wziął udziału w konkursie na ordynatora chirurgii w tutejszym szpitalu.
– Pan do kogo? – stanowczy głos zatrzymał go prawie w miejscu.
– Do ordynatora Maksymiliana Michałowskiego – odpowiedział spokojnym głosem.
Zawsze miał szacunek do wszystkich pracowników szpitala. Każdy z nich miał swoje zadanie, a Michał jest tu pierwszy raz, więc tamten nie może go znać.
– Czy był pan umówiony? – służbowym głosem powiedział recepcjonista.
– Tak jakby – odpowiedział.
– Nie można być umówionym „tak jakby”. Co mam powiedzieć panu ordynatorowi? – Mężczyzna trzymał słuchawkę telefonu i wybierał jakiś numer.
– Proszę powiedzieć, że ojciec chce się z nim zobaczyć.
Nagle recepcjonista złagodniał, odłożył słuchawkę telefonu i powiedział coś, co chwyciło za serce starszego mężczyznę.
– Jeżeli ojciec, to bardzo proszę. Nie będę dzwonił, bo to oczywiste, że doktor się ucieszy na takie odwiedziny.
Potem dokładnie wskazał mu kierunek i nawet chciał go do syna zaprowadzić. Ledwo mu to Michałowski wyperswadował. Swoją drogą we własnym interesie. Nie chciał, żeby ktoś widział, że Maksymilian nie czeka na wizytę ojca, ba, nawet jej sobie nie życzy.

*

Tymczasem Terenia i Zosia okryte ciepłymi kocykami siedziały dalej na tarasie. Rozgwieżdżone niebo w ciepły wieczór dodawało uroku temu pięknemu miejscu. Wspominały swoje wspólne wakacje i kłopoty, w które się ciągle pakowały. Obie były żywe i dowcipne, i takie ciekawe świata. Niełatwo mieli rodzice Tereni podczas tego szalonego czasu.
Zosia podziwiała dom Tereni, który niczym nie przypominał małego domku jej rodziców.
– Trochę go rozbudowaliśmy – skromnie przyznała Terenia.
– Dobrze powiedziane… trochę. Przecież to piękny, bardzo duży dom. Widać tu ogromną pracę i miłość do tego miejsca – stwierdziła Zosia.
– Tak, mam szczęście że Tadeusz pokochał ten dom tak, jak ja. Dopiero po śmierci moich rodziców zaczęliśmy rozbudowę, żeby nie ranić ich uczuć, żeby nie myśleli, że chcemy wszystko zmieniać i robić tak po swojemu.
– Kochanych miałaś rodziców, aż mi się nie chce wierzyć, że nasze mamy były siostrami.
– Zosiu, przestań, nie wracajmy już do tego – poprosiła Terenia.
– Wiesz o tym, że muszę się z przeszłością rozprawić i zacząć nareszcie żyć bez tego balastu.
– Dobrze, jak chcesz, ale zostaw to na później. Mam nadzieję, że zostaniesz dostatecznie długo i znajdziesz w końcu sposób na gojenie ran z przeszłości.
Terenia wstała i przytuliła swoją kuzynkę.
– Przyniosę herbatki z malinowym sokiem, wypijemy tak, jak wtedy, kiedy było nam smutno i moja mama nas pocieszała. – Terenia poszła do kuchni.
Zosia ze łzami w oczach zobaczyła scenę, o której mówiła jej kuzynka, jak na filmie z przeszłości. Jej mama krzątała się przy kuchni taka zamyślona i jakaś nieobecna, Zofia wiedziała czego zwiastunem jest ta cisza. Cisza przed burzą, tak by to nazwała teraz, wtedy, jak była mała, było to bolesne oczekiwanie. Oczekiwanie na eskalację złości niczym nie uzasadnionej i nie zrozumiałej dla pięcioletniej dziewczynki. Zosia nauczyła się wtedy odczytywać emocje z ludzkich twarzy. Z biegiem lat doszła w tym do perfekcji. Potrafiła zniknąć w porę przed złością rozgoryczonej matki. Ukrywała się wtedy na kilka godzin i nawet babcia nie potrafiła jej odnaleźć. Do tej pory goi swoje rany z dala od ludzi w ciszy i samotności.
Terenia weszła z tacką dymiącej herbaty.
– Znowu wracasz do tych wspomnień? Znowu rozdrapujesz rany? Po co to robisz? Dlaczego karzesz się za grzechy innych ludzi?
– Tereniu, to nie tak.
– A jak? Przecież widzę, jak się kurczysz w sobie, jak oczy zalewają Ci niechciane łzy. Widzę też, że się starasz. – Podeszła do stolika, ale herbatkę podała wprost do rąk kuzynki, a ta z wdzięcznością przyjęła ciepły płyn, który grzał jej dłonie i serce, nie mówiąc już o podniebieniu.
Nigdzie jej tak nie smakował sok malinowy jak w domu jej ukochanej cioci, bliźniaczki mamy. Były fizycznie prawie identyczne, za to charaktery miały zupełnie inne, właściwie skrajnie inne. Dla małej Zofii było to wprost nie pojęte. Potrafiła je odróżnić, kiedy patrzyła im w oczy. Te, które należały do mamy, były smutne, zagubione albo wściekłe. Oczy cioci zawsze dobre, współczujące.
– No kochana, dość tych wspomnień, teraz opowiadaj, co u ciebie, bo z tych naszych telefonicznych rozmów wiem stanowczo za mało. Więc zamieniam się w słuch i czekam na relacje.
– Od czego mam zacząć? – Zosia zastanawiała się na głos, jak zwykle niezdecydowana.
– Od początku – zaproponowała zawsze poukładana Terenia.
Obie skończyły to samo liceum ekonomiczne, obie poszły na studia i obie pracują w swoim zawodzie. Zofia niespełniona, a Terenia w swoim żywiole. Zofia właśnie zrezygnowała z pracy, a Terenia awansowała i czekała na dogodny moment, by podzielić się z kuzynką swoją radością.
– Wiesz, Tereniu, zrezygnowałam z pracy – zrobiła przerwę, by pomyśleć, jak przekazać zdziwionej Tereni, z jakiego powodu po dwudziestu pięciu latach pracy postanowiła swoje życie postawić na głowie.
– Zrezygnowałam, bo chcę zacząć nowe lepsze życie, ale najpierw muszę uporać się z przeszłością.
Terenia w sekundę podjęła decyzje, że nie będzie opowiadać o swoim awansie, żeby nie robić przykrości kuzynce. Sama nie wiedziała, skąd przyszło jej do głowy, że Zofia może poczuć się gorzej w obliczu jej szczęścia.
– Zosiu, czy ja dobrze Cię zrozumiałam? Czy ty chcesz zacząć swoje nowe życie tutaj w Bieszczadach? Wiesz, kochana, nawet tutaj jest teraz inaczej niż dwadzieścia lat temu. Masz tego świadomość?
– Mam, Tereniu, mam. Może właśnie dlatego powracam tutaj, do tego miejsca, gdzie złożyłam przysięgę, że nigdy tu nie wrócę. Może miałam zrobić to już dawno temu, a może dokładnie teraz przyszedł odpowiedni czas, by właśnie tutaj zacząć naprawiać swoje życie. Chciałam pojechać do Wary, ale zepsuty samochód zostawiłam gdzieś w połowie drogi. Jestem zdana na twoja łaskę.
– Nie ma sprawy, możesz wziąć samochód Tadzia, on wróci dopiero za cztery dni. Do tego czasu jego terenówka jest do twojej dyspozycji.
Wstała od stołu i zniknęła w drzwiach do salonu. Zofia przymknęła oczy i zobaczyła scenę jak z filmu.
Jej mama, Anna, siedziała ze swoją siostrą, Aliną, na werandzie tego domu wiele lat temu i prowadziły cichą rozmowę. Zofia ukryła się w salonie blisko okna. Było lato, tak jak teraz, piękna gwieździsta noc. Ciocia Alinka pytała mamę, dlaczego jest taka okrutna dla własnego dziecka. Prosiła, by siostra panowała nad emocjami, bo małe dziecko nie jest winne tego, że jego matka jest w tak różnych nastrojach. Prosiła, by poszła do lekarza i uporała się w końcu ze swoimi demonami. Dla małego dziecka ta rozmowa była niezrozumiała i tyle z niej zapamiętała, że mama ma problem z demonami i krzywdzi własne dziecko. Mama odpowiedziała, że nie może sobie darować, że nie posłuchała swojej niedoszłej teściowej i nie pozbyła się dziecka. Ciocia wtedy przerwała mamie i powiedziała, by więcej tego w jej obecności nie mówiła, bo dzieci to największe szczęście dla kobiety.
– Oj, Aniu, jesteś mi bardzo bliska, ale nigdy nie zrozumiem twojego postępowania.
– Tobie łatwo mówić. Masz kochającego męża i własny dom, a ja jestem sama z dzieckiem w rozpadającej się chacie ze starą zdziwaczałą matką.
– Nie nazywaj tak naszej mamy – zaprotestowała ciocia.
– Dobrze ci się mówi, bo nie musisz mieszkać na końcu wsi w starej chałupie, gdzie nie ma nawet łazienki, a po wodę trzeba chodzić do studni. – Mama tkwiła w swoim nieszczęściu, wymyślając coraz to nowe powody do podkreślenia go.
Zosia kochała babcię ponad życie, a i ich chatka była dla niej domem marzeń, z dala od ludzi, ale w otoczeniu pięknej przyrody. Babcia nauczyła kochaną wnuczkę wszystkiego, co sama umiała. Razem zbierały grzyby, jagody i zioła. Anna zazdrosna była o ich relacje, a z drugiej strony czuła wdzięczność do matki, że przejęła za nią wszystkie obowiązki związane z dzieckiem. Nie miała ani głowy, ani powołania, by wychowywać córkę. Kochała jej ojca ponad wszystko i obwiniała Zosię, że to z powodu nieplanowanej ciąży Robert ją zostawił.
Kiedy Zosia otworzyła oczy, zobaczyła Terenię, która siedziała już jakiś czas na swoim leżaku, zatopiona we własnych myślach. Na stole leżały kluczyki i dokumenty samochodu. Zofia z wdzięcznością spojrzała na swoją kuzynkę.
– Dziękuję, kochana. A teraz, jak pozwolisz, pójdę już spać. Jestem zmęczona tym pełnym wrażeń dniem, a na jutro planuję wyjazd do Wary, więc długi dzień się zapowiada – mówiąc, to wstała i całując w policzek Terenię, odmeldowała się do swojego pokoju.
Terenia chwilę później też udała się na spoczynek. Jutro ważny dzień, przejmuje oficjalnie stanowisko głównej księgowej w firmie, w której pracuje od dwudziestu lat. Poznała pracę w księgowości od podszewki na wszystkich niemalże stanowiskach. Na dobrą sprawę od jutra każda z nich zaczyna nowy rozdział w życiu.

*
Michał stał pod drzwiami gabinetu syna i nie mógł zdobyć się na wejście do środka. Nie należał do osób strachliwych, ale bał się widoku syna, jego smutku i rezygnacji z życia.
No cóż, raz kozie śmierć – pomyślał i nacisnął klamkę.
Wszedł do cichego gabinetu oświetlonego jedynie nocną lampką. Szczelnie zasłonięte okna sugerowały, że syn odpoczywa po ciężkim dyżurze. Ku swojemu zdziwieniu nie zastał go w gabinecie i ledwo się rozejrzał, drzwi otwarły się z impetem i wpadła do pokoju przełożona oddziału.
– Co pan robi w gabinecie pod nieobecność ordynatora? – słowa płynęły z jej ust z szybkością wodospadu. Michał uśmiechnął się do niej i próbował przerwać jej.
– Może się przedstawię – powiedział podniesionym głosem, by zatrzymać ten niepotrzebny potok słów, który wylewała w jego kierunku siostra oddziałowa. – Nazywam się Michał Michałowski i jestem ojcem doktora Michałowskiego.
– Oj, to bardzo pana przepraszam, panie profesorze, ja nie pomyślałam, bo ordynator nie uprzedził mnie, przepraszam jeszcze raz.
– Nie ma sprawy. To ja przepraszam, że wtargnąłem tu bez uprzedzenia – tłumaczył się przed zmieszaną siostrą.
– Panie profesorze, pana syn, to znaczy – pan ordynator, jest teraz na sali operacyjnej. Zajmuje się ofiarą wypadku ze skomplikowanym złamaniem nogi. W sumie to ma chłopak szczęście w nieszczęściu, bo trafił na takiego wspaniałego specjalistę. Ja tu pana zgaduję, a może pan profesor chce odpocząć, może herbatki zrobię, może przyniosę coś dobrego do zjedzenia. W naszym bufecie robią smaczne kanapki.
– Nie, dziękuję, jadłem już. Ale o herbatkę poproszę.
Siostra przełożona z szybkością błyskawicy pobiegła zrealizować jego zamówienie.

*

Kiedy Michał Michałowski obudził się ze snu, który go zaskoczył, zobaczył syna pochylonego nad laptopem.
Chrząknął znacząco i wtedy Maks odwrócił się w jego kierunku.
– No i nie posłuchał mnie ojciec. Jak zwykle zresztą…
– Ja też się cieszę, że cię widzę, synu – wstał i serdecznym uściskiem ręki przywitał się ze swoim jedynakiem.
Boże, jaki on jest podobny do swojej matki.
Odziedziczył po Joannie wiele cech i to akurat takich, z którymi Michał miał problem. Niezależność i ochrona własnego terytorium była jedną z tych rzeczy, których Michał nie akceptował. Rodzina to jeden organizm, więc jeżeli jedno z ogniw choruje, cierpi całe ciało.
– Jestem dzisiaj zmęczony – Maks mówiąc to, wyłączył laptop i zaczął zbierać dokumenty i okulary, co mogło świadczyć o tym, że kończy dyżur, ale Michał wiedział, że to jedna z cech jego syna: zamiłowanie do porządku, a nawet minimalizm. Każdy przedmiot ma swoje miejsce i przeznaczenie. Porządkowanie miejsca pracy to część codziennego rytuału.
– No to zapraszam do siebie.
A jednak koniec pracy – pomyślał ojciec.
– Tylko nie licz na poczęstunek, nie mam czasu na zakupy. Chyba że pani Wandzia, moja gospodyni coś dla mnie zostawiła. To jednak nie jest takie pewne. Kiedy trzy razy z rzędu wyrzuciła kolację, zarzekała się, że już nic dla mnie nie ugotuje. A jest to charakterna osoba, więc może być tak, że będziemy zdani sami na siebie.
Maks mówił bez przerwy, ale tym akurat ojca nie zwiedzie. Tym pozornym luzem go nie zmyli. Nie uśpi jego ojcowskiej czujności.
Nim wyszli ze szpitala, Maks rozmawiał jeszcze z kilkoma osobami, zachowywał się tak, jakby ten szpital bez niego nie funkcjonował. Kiedy już znaleźli się na parkingu, Maks zaproponował, żeby zrobili sobie spacer i poszli do domu na nogach. Kiedy jednak spojrzał na ojca, widział, że ten wybrał się do niego na dłuższy pobyt. Bez słowa usiadł na miejscu pasażera, zapiął pasy i wydał kilka prostych wskazówek, jak dojechać do jego domu.
Faktycznie było to bardzo blisko i już po pięciu minutach byli na miejscu. Oczom Michała ukazał się uroczy dom z bali. Zaskoczyła go ilość latarenek i światełek, która oświetlała dom i podjazd.
– Tutaj noce bywają bardzo ciemne, nie mogłem się do tego przyzwyczaić – wyjaśnił ojcu, jakby znał jego myśli.
Zabrali część bagażu, a Maks długo szukał kluczy, po czym stwierdził, że zostawił je na biurku. Jakoś w ogóle go to nie obeszło. Sięgnął dłonią pod najbliższą drzwi doniczkę i wyjął zapasowe klucze. Weszli do domu.
Piękne wnętrze urządzone było w stylu góralskim. Kominek jako centrum domu, a wokół niego cała przestrzeń otwarta. Aneks kuchenny z kredensem robionym ręcznie, stołem i całym wyposażeniem zręcznie ukrytym w zabudowie. Wygodne kanapy i fotele skupione przy niewielkim stoliku z litego drewna zapraszały do odpoczynku. Na piętro prowadziły drewniane schody z rzeźbioną poręczą.
Maks zaprowadził ojca do jednego z trzech pokoi na piętrze. Pokój był niewielki, ale wygodnie urządzony jako miejsce do spania i pracy z wygodnym łóżkiem i obszernym biurkiem. Pachniało drewnem i czystością. Widocznie pani Wandzia bardzo dbała o syna Michała. Ojciec nie podejrzewał go o to, by sam sprzątał ze względu na ograniczoną ilość czasu, jaki przeznaczał na życie rodzinne. Bez reszty pochłaniała go bowiem praca.
Michał rozejrzał się zaledwie po swoim pokoju, a Maks stał już w drzwiach z resztą bagażu.
– Sporo tego – powiedział cicho, a ojciec postanowił puścić tę uwagę mimo uszu.
Był to cały dobytek Michała, który zapragnął zabrać na wypadek, gdyby zdecydował się zostać tutaj już na zawsze. Dom w Bostonie zostawił pod dobrą opieką oddanego przyjaciela i wydał stosowne dyspozycje, gdzie zdeponować rzeczy, na wypadek gdyby zdecydował się sprzedać nieruchomość. Michał miał już swoje lata i zapragnął spędzić resztę czasu blisko swego jedynaka. Nie zamierzał być dla niego ciężarem, więc chciał jak najszybciej rozejrzeć się za jakimś domem dla siebie. Na razie jednak postanowił nikomu nie ujawniać swoich planów na przyszłość. No, nie licząc pani Teresy, którą rozpytał na temat rynku nieruchomości. Okazało się że jest szansa na kupno ładnie położonego domu w otoczeniu starego ogrodu, ale pozostawił to jako otwartą sprawę, nie nakręcając się zbytnio, póki nie zobaczy tej posiadłości.                                      c.d.n 




3 komentarze:

  1. Dawno nie czytałam powieści. W ostatnich latach tyle się działo w moim życiu, że nie miałam ochoty na czytanie o życiu innych.. Zazwyczaj czytuję poradniki lub książki motywacyjne.
    Przez przypadek przeczytałam I-szą część "Schedy" i na tyle mnie zaciekawiła, że postanowiłam zobaczyć co będzie w drugiej, a po drugiej -już nie mogłam się doczekać co będzie w trzeciej...
    Ale strasznie dłuuuugo (myślałam, że taka możliwość dana będzie raz w tygodniu) czekałam na to darowane (nie kupię, bo brak funduszy) czytanie... Zapomina się o tym, co było od początku.. nie mówię, że całościowo, ale o szczegółach, które składają sie przecież na na całość i powodują, że czytelnik 'wciąga sie' :)
    Życzę autorce szybszego pisania ku zadowoleniu czytelników.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pani Elżbieto postaram się pisać więcej i częściej udostępniać opowiadania na Fb. Dziękuję za zainteresowanie moją twórczością. Przepraszam, ze dopiero teraz odpisuję, wynika to z braku czasu. Pozdrawiam Halina Socha.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Będę wdzięczna :)

      -i również pozdrawiam
      życząc, by wena nigdy Pani nie opuszczała.

      Usuń