MARIANNA – DOM NA
SKRAJU LASU
Kiedy dotarłyśmy
pod wskazany adres, moje oczy zobaczyły coś, o czym od dawna marzyłam.
– Jak tu pięknie
– wyrwało mi się, zanim jeszcze wysiadłam z samochodu.
– Ja widzę ruiny
domu na skraju lasu. O przepraszam, jeszcze tę zabudowę gospodarczą
z zawalonym dachem – Dana marudziła pod nosem.
W sekundę wybiegłam
z samochodu, nie zamykając nawet drzwi. Biegałam między budynkami,
nie bacząc na kiepską pogodę. Dana ciągle siedziała w
samochodzie, nie wyrażając ochoty, by go opuścić.
– Chodź tu! –
machałam do swojej przyjaciółki, przywołując ją do siebie. Cóż
było robić, wygramoliła się z samochodu, wpadając wprost w maź
śnieżnobłotną, co wprawiło ją w podły nastrój. Ja zaś nadal
biegałam z radością dziecka między budynkami, a raczej między
tym, co z nich zostało, i z wypiekami na twarzy opowiadałam, co mam
zamiar tu zbudować. Od razu przypomniałam sobie słowa ulubionej
piosenki w wykonaniu Golec uOrkiestra:
„Tu na razie jest
ściernisko
Ale będzie San
Francisco
A tam, gdzie to
kretowisko
Będzie stał mój
bank”.
– A więc kupujesz
tę ruinę? – Dana zapytała z niedowierzaniem.
– No wiesz, to nie
ruina tylko żyła złota – odpowiedziałam oburzona. – Ty mnie
chyba w ogóle nie słuchasz – dodałam, przyglądając się
przyjaciółce.
– Słucham,
słucham, tylko własnym uszom nie dowierzam – zaśmiała się
sarkastycznie.
– Nie śmiej się,
kochana, ja mam już pomysł na siebie i tobie polecam to samo. Nie
ma to jak życie z pasją.
Nie zważając na
kapryśną minę przyjaciółki, opowiadałam z zapałem, co
zamierzam zrobić, żeby to miejsce ożyło. Dana pustym wzrokiem
patrzyła na mnie. Wiedziałam, że niedawne doświadczenia bardzo ją
osłabiły, co prawda przestała pić, ale wyglądała tak, jakby
przestała żyć. Ociężała szła za mną.
– Naprawdę nie
nadążam za tobą – Dana zatrzymała się na chwilę. – Jeszcze
tydzień temu mówiłaś, że chcesz tylko spokoju i nie szukasz
wrażeń, a dzisiaj planujesz swoją przyszłość i jak cię znam,
zrobisz to z rozmachem. Mam rację?
– Tutaj postawię
dom – kontynuowałam, jakbym nie słyszała jej pytania. Wskazałam
ręką na ruiny dawnego domu. Nowy, duży i wygodny. Tam będą
stajnie na kilka koni, dopiero wtedy interes będzie rentowny –
dalej opowiadałam, nie bacząc na rosnące zdziwienie przyjaciółki.
– Powstanie tu siedlisko dla ludzi, którzy na chwilę zatrzymali
się w drodze. Taki przystanek w drodze zwanej życiem.
– Brzmi ciekawie,
ale i tak nie nadążam za tobą. Ja w tej chwili marzę tylko o tym,
by znaleźć się w swoim domu. – Dana rozłożyła ręce w
bezradnym geście i postanowiła wrócić do samochodu.
Ja zatrzymałam się
w jednym miejscu jakbym zastygła. Oczami wyobraźni zobaczyłam dom
swoich marzeń i byłam pewna, że spełnię to pragnienie i nawet
cień wątpliwości nie pojawił się w moich myślach. Poczułam na
swojej twarzy delikatne promienie słońca, prześwitujące przez
kolorowe liście. Nagle znalazłam się na skraju lasu przed moim
domem w jesiennej scenerii. Miejsce to tętniło życiem, kilkoro
ludzi krzątało się na dziedzińcu. W stajni słyszałam rżenie
koni. Czułam zapach ogniska i jesiennej orki. Psy szczekały
radośnie, a ja czułam taki błogi spokój i radość oczekiwania.
Co rusz patrzyłam w stronę drogi, która prowadziła do mojego
gospodarstwa. No i jeszcze ta polana pełna wrzosów, jak kolorowy
dywan prowadzący do lasu. Odgłos klaksonu brutalnie wyrwał mnie z
zadumy.
– Już idę! –
zawołałam i jeszcze raz spojrzałam w stronę lasu, ale czar prysł…
zobaczyłam tylko śnieg, który pokrywał nieskazitelną bielą
drogę do lasu.
– Ciekawe, dokąd
sięga ta posiadłość? – Poczułam się jak właścicielka na
włościach i chciałam mieć wszytko pod kontrolą. Zrobiłam kilka
zdjęć telefonem komórkowym i biegiem ruszyłam do samochodu.
– Jedźmy już –
ponagliła mnie Dana wyraźnie znużona długą podróżą.
– Masz adres
właściciela tej nieruchomości? Muszę jeszcze dzisiaj tam
pojechać. – Dana wyjęła z przepastnej torby notes, wyrwała
kartkę i podała mi ją.
–To niedaleko, w
Osłanicy, sześć kilometrów od Komańczy. – Wbiła adres w
aplikacji swojego telefonu i po chwili zobaczyła wytyczoną trasę.
– Matko, jakie tu
zadupie, nie sądzisz? – marudziła Dana, przytaczając moje własne
słowa.
– Nie przesadzaj,
zasięg jest – z uśmiechem skomentowałam jej słowa i ruszyłam w
drogę powrotną, tym samym duktem, którym tu dojechałyśmy. Kiedy
samochód wyłonił się z lasu, świat wydał się zupełnie inny.
Dobrze utrzymana droga doprowadziła nas do wsi. Zatrzymałam się
pod wskazanym adresem. Obejście było schludne a dom niczym nie
wyróżniał się od innych w tej miejscowości. Rozejrzałam się
wokoło i uznałam, że rozmowa będzie szybka i prosta, spodziewałam
się bowiem skromnych gospodarzy, których sytuacja życiowa zmusiła
do sprzedaży rodzinnej spuścizny. Stanęłyśmy pod drzwiami,
nacisnęłam dzwonek i po chwili stanął przed nami… Anioł.
Stałam przed tymi drzwiami jak zahipnotyzowana.
– Słucham, co
panie do mnie sprowadza? – odezwał się Anioł lekko ochrypłym
męskim głosem. Zachowywałam się, jakbym zapomniała języka w
gębie, dopiero lekki szturchaniec Dany przywrócił mi mowę.
– Ja w sprawie
ogłoszenia, w sprawie kupna ziemi, to znaczy domu – plątałam
się w zeznaniach, co wyraźnie rozbawiło Anioła.
– Chodzi pani o
dom na skraju lasu? – próbował sprecyzować mężczyzna,
widocznie miał więcej ziemi do sprzedania.
– Nie wiem, chyba
– nieskładnie odpowiadałam.
– To nie wie pani,
co chce kupić? – coraz śmielej pozwalał sobie tajemniczy
mężczyzna, co mnie rozwścieczyło. Dana zobaczyła błysk w moim
oku, który zwiastował kłopoty dla Anioła.
– Zaraz,
chwileczkę, niech się pan nie zapędza, chodzi mi o to ogłoszenie.
– Wcisnęłam mu do ręki kartkę z adresem nieruchomości spisanym
z oferty.
– No tak, to jest
adres domu pod lasem – potwierdził Anioł. – Proszę – odsunął
się od drzwi i zaprosił nas do środka.
Kiedy weszłyśmy do
korytarza, zorientowałam się, że wnętrze tego domu jest
wyjątkowe. Jego ściany wyłożone były jasnym kamieniem, a na
podłodze leżały kafle imitujące kamienną drogę, zamiast sufitu
było sklepienie. Drzwi i futryny były solidne, dębowe, wykończone
łukiem. Kiedy gospodarz otworzył drzwi do kuchni, przyjemne ciepło
buchnęło z jej wnętrza. Pod ścianą stał węglowy piec z okapem
wyłożonym kamieniem takim, jak w sieni. Widocznie występuje on
tutaj w naturze. Wskazał nam miejsca przy dużym dębowym stole, a
sam zajął się przygotowaniem poczęstunku.
– Proszę ściągnąć
kurtki. – Wskazał na drewniany wieszak umieszczony na ścianie
obok drzwi.
– Napiją się
panie czegoś? – zapytał gospodarz.
– Ja nie piję –
odpowiedziała Dana, po czym lekko się zaczerwieniła.
– Kawa czy
herbata? – padło krótkie pytanie.
– Kawa! Herbata! –
odpowiedziałyśmy chórem.
– Kawa –
sprecyzowałam.
– To dla pani
herbata? – dopytał, a Dana potwierdziła kiwnięciem głowy.
Postawił cynowy czajnik na palenisku kuchni, wyjął z kredensu
młynek retro i przystąpił do ręcznego mielenia kawy. Następnie
wyciągnął z kredensu dwa duże kremowe kubki i postawił na stole.
Kiedy otworzył szufladkę młynka, aromat kawy mile podrażnił moje
nozdrza, ponieważ jestem koneserką tego napoju, z łatwością
rozpoznałam rodzaj kawy, którą właśnie mielił.
– Barista
Exclusive? – zapytałam, chociaż byłam tego pewna. Ostatnio
zakupiłam właśnie takie kawowe boksy ze stuprocentową arabicą o
niepowtarzalnym aromacie i smaku zbieraną na jednej plantacji.
Przypomniałam sobie czasy, kiedy byłam jeszcze właścicielką
dobrze prosperującej firmy.
– Tak –
odpowiedział bez wyraźnej ekscytacji. Poczułam się niedoceniona.
– A pani polecam
wyjątkową herbatę, którą przywiozłem z Indii. Nie czekając na
zgodę, wsypał do szklanego naczynia suche liście herbaty, zalał
ją wrzątkiem i przykrył, by dobrze się zaparzyła. Spojrzał przy
tym na zegarek. Zwróciłam uwagę na ten atrybut prawdziwego
mężczyzny, który spoczywał na przegubie jego dłoni, i
stwierdziłam, że jest to Rolex i to z całą pewnością
oryginalny. Przeznaczony dla aktywnych mężczyzn uprawiających
sporty wodne. Właśnie taki oglądałam w ekskluzywnym sklepie
jubilerskim w zamiarze kupna w prezencie na gwiazdkę dla Karola, ale
on niestety nie uprawia żadnego sportu, więc zrezygnowałam z niego
na rzecz eleganckiego zegarka dla biznesmena.
– Czy ten
mężczyzna nie przestanie mnie zadziwiać? – w myślach zadałam
sobie retoryczne pytanie.
– Mleko? –
zapytał gospodarz.
– Nie, dziękuję.
– Dobry wybór. –
Zalał wodą kawę w obu kubkach i nareszcie usiadł, po chwili wstał
od stołu i wyjął z dębowego kredensu zgrabny szklany kubek z
podstawką, cukier i postawił to przed Daną.
– Dziękuję, nie
słodzę – odpowiedziała, co zupełnie go nie obeszło. Spojrzał
ponownie na zegarek i wyjął ze szklanego naczynia sitko wypełnione
herbatą.
– Teraz będzie
dobra, proszę się częstować – powiedział do Dany, a ona
posłusznie wykonała jego polecenie i nalała sobie złocistego
płynu do szklanki.
– Słucham, co
panie do mnie sprowadza?
– Chcę kupić tę
nieruchomość – wskazałam palcem z nienagannym manikiurem na
zmiętą kartkę, która leżała na stole.
– Tę nieruchomość
już dość dawno wystawiłem na sprzedaż, ale pani jest pierwszą
osobą, która się nią zainteresowała. Co w takim razie chce pani
wiedzieć?
Dana siedziała
sobie z boku, popijała herbatę i obserwowała ten dziwny dialog
między nami. Coś ją wyraźnie rozbawiło. Od razu zauważyłam tę
„radość” na twarzy przyjaciółki.
– Moja
przyjaciółka nie podziela mojego zdania, ale ja jestem zdecydowana
na kupno tej nieruchomości.
– No więc
przejdźmy do konkretów – zadecydował Anioł i wyjął z szuflady
kredensu teczkę z adnotacją: „Dotyczy – Dom Anastazji”.
Zajrzał do środka i przedstawił akt notarialny własności owej
nieruchomości.
Wzięłam do ręki
dokument i przeczytałam nazwisko właściciela: Michał Braniewski.
Kolejny raz zachwycił mnie ten mężczyzna, a właściwie jego
nazwisko – takie szlacheckie, pasowało do niego. Potem skojarzyłam
imię z Archaniołem Michałem chroniącego swoją tarczą
wszystkich, którzy walczą w słusznej sprawie i uznałam to za
anielski znak. Wtedy właśnie upewniłam się w tym, że dokonałam
właściwego wyboru.
– Michał
Braniewski – przedstawił się. – Powinienem zrobić to na
początku, panie wybaczą.
– Marianna
Błażejewska – podałam mu dłoń. Miał ładne delikatne ręce.
– Na pewno nie
pracuje fizycznie – pomyślałam.
– Dana – moja
przyjaciółka przedstawiła się krótko, a jej głos trafił gdzieś
w powietrze, bo my oboje zachowywaliśmy się tak, jakby poza nami w
przytulnej kuchni nie było nikogo innego.
– No to może
spiszemy umowę wstępną, a potem tylko pozostanie nam wizyta u
notariusza – zaczęłam negocjacje. Nie chciałam pokazywać, jak
bardzo mi zależy na kupnie tej nieruchomości, ale jednocześnie
bałam się, że ktoś mnie uprzedzi.
– Jeżeli się
pani zdecyduje już teraz, to nie potrzebna nam żadna umowa. Dla
mnie słowo ważniejsze jest od pieniędzy – powiedział poważnie,
zamykając teczkę. Wyciągnął dłoń, by przybić interes.
– Ja jestem
zdecydowana, tylko pozostaje kwestia ceny. To znaczy przeczytałam,
że jest do negocjacji – mówiłam spokojnie, ale moje serce biło
mocno. Bałam się, że Michał Braniewski odgadnie, że jestem
gotowa nawet dopłacić, by tylko stać się właścicielką
wyśnionego miejsca na ziemi.
– Tak, możemy
negocjować, ale w granicach rozsądku, bo cena nie jest wygórowana
– ze stoickim spokojem powiedział Michał, a każde z nas
wiedziało, że transakcja już się dokonała. On trzymał moją
dłoń w swojej i patrzył mi w oczy, jakby tam chciał znaleźć
odpowiedź na nurtujące go pytania. Dana była świadkiem tego
zdarzenia, jakby oglądała film.
– Zgoda –
odpowiedziałam, chociaż nie padła żadna suma.
– To jakaś magia
– Dana powiedziała to na głos, ale widocznie zbyt cicho, bo my
dwoje zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy nie słyszeli niczego
oprócz własnych słów.
Potem wszystko
potoczyło się bardzo szybko. Michał zadzwonił do znajomego
notariusza i umówił nas na sfinalizowanie transakcji za dwa dni.
Pożegnaliśmy się zaraz potem, ale kiedy miałyśmy już wychodzić,
gospodarz niespodziewanie zapytał, czy chciałybyśmy obejrzeć jego
dom. Dana zdziwiła się i gotowa była odmówić, ale ja od razu
przystałam na jego propozycję. Wyglądało na to, że oboje nie
chcemy się jeszcze rozstać.
– Bardzo chętnie
– odpowiedziałam i już szłam za Michałem do pokoju za kuchnią.
Była to sypialnia z
wielkim łożem, ogrzewana kominkiem przyległym do kuchennego pieca.
Był zbudowany z kafli w kolorze butelkowej zieleni. Meble wyglądały
na ciężkie, ale do dużego pokoju pasowały znakomicie. Ogromna
rzeźbiona pięciodrzwiowa szafa zajmowała całą ścianę, po
przeciwnej stronie stało łoże i dwie nocne szafki, a pod oknem
znajdowała się duża toaletka, która oprócz głównego lustra
miała jeszcze dwa boczne ruchome skrzydła pozwalające obejrzeć
się ze wszystkich stron.
– Piękna rzecz –
pogładziłam blat toaletki z jakimś sentymentem. – Pana żona na
pewno jest z niej zadowolona – dodałam z nutką zazdrości w
głosie.
– Nie mam żony…
– odpowiedział, próbując nadać lekki ton swojej wypowiedzi, ale
ja wiedziałam, że to nieprawda.
Udawałam, że ta
informacja nie robi na mnie żadnego wrażenia, a Michał szybko
wyprowadził nas z tego pokoju. Stamtąd przeszliśmy przez korytarz
do dalszej części domu. Gospodarz otworzył drzwi na wprost kuchni
i pokazał nam wielką łazienkę, a właściwie pokój kąpielowy
urządzony w męskim stylu, nieco surowym, ale za to wygodnym.
Wszystko wyłożone było kamieniami i drewnem jak w saunie. Piec z
kamieniami i ogromna balia świadczyły o tym, że pomieszczenie to
spełnia podwójną funkcję. Łazienki i sauny jednocześnie.
Obszerny prysznic i kilka ławeczek świadczyło o tym, że może tam
przebywać kilka osób. No i drzwi balkonowe stanowiły wyjście na
podest z drewna, który prowadził schodkami do stawu. Nawet zimą
był to nieziemski widok. Taras był starannie odśnieżony, a więc
gospodarz korzysta z niego bez względu na porę roku.
– Zapraszam dalej
– mężczyzna minął kolejne drzwi, mówiąc:
– Tutaj jest
toaleta.
Następnie otworzył
dwuskrzydłowe drzwi, a wtedy obie wpadłyśmy w zachwyt.
Dana nawet pozwoliła
sobie na spontaniczne:
– O kurczę, ale
czad – co rozbawiło gospodarza.
– Ta część
przeznaczona jest dla gości – skomentował to z radością Michał.
Był to ogromny
pokój, a można nawet zaryzykować stwierdzenie, że dwa pokoje
połączone w jedną całość. Poczułam się jak w domku
myśliwskim. Kamienny kominek, belki pod sufitem i ściana przy dwóch
oddzielnych łóżkach były wyłożone boazerią z ciemnego drewna,
a cała reszta miała kremowy kolor z elementami kamienia. Na
podłodze znajdowały się deski w tym samym co sufit i belki ciemnym
kolorze, całości dopełniały wygodne fotele do siedzenia i stół
z ławą blisko kominka. Na szczęście nigdzie nie zauważyłam
żadnych myśliwskich trofeów, tylko przepiękne fotografie żywych
zwierząt zrobione zapewne przez zawodowca.
Zaniemówiłam z
wrażenia, a Dana wręcz przeciwnie. Na głos podziwiała styl,
kunszt i dobry gust właściciela domu. Szerokie dwuskrzydłowe drzwi
prowadziły na drewniany taras, który łączył się z jeziorkiem.
Do apartamentu należała również łazienka podobna do tej dużej
tylko w wersji mini.
– A teraz panie
pozwolą, że pokażę moją dumę – wyszedł na korytarz i
otworzył kolejne drzwi, które prowadziły do zimowego ogrodu w
wersji makro. Wielkie pomieszczenie zbudowane z drewna i szkła
stanowiło oazę roślin i wygodnych miejsc do siedzenia. Kolejny
kominek był ozdobą oranżerii i kolejnego tarasu w ogrodzie. Dom z
trzech stron był otoczony tarasami i ścieżkami z kamienia. Z
przodu wyglądał tak niepozornie, a z tyłu to po prostu raj na
ziemi.
– Zastanawiają
się panie, dlaczego dom od frontu jest taki niepozorny? – zapytał,
jakby czytał w moich myślach.
– No istotnie
przeszła mi taka myśl przez głowę – odpowiedziałam. – I nie
ukrywam, ciekawa jestem pana odpowiedzi.
– Po prostu
jeszcze nie zakończyłem wszystkich prac. Często wyjeżdżam, więc
nie starczyło mi czasu, ale mam nadzieję, że odwiedzą mnie panie
jeszcze nieraz, po to chociaż, by zobaczyć efekt końcowy –
uśmiechnął się tak zmysłowo i szczerze, że już wtedy
wiedziałam że będę częstym gościem tego domu.
– Z pewnością
jeszcze się zobaczymy – odpowiedziałam i lekko pchnęłam Danę
do wyjścia.
– No wsiadaj,
cholera, do tego samochodu, bo jeszcze rzuci na nas jakiś urok –
gadałam jak najęta, chociaż to właśnie ja nie chciała rozstać
się z tym Aniołem w ludzkim ciele.
– Co się tak
gorączkujesz? Już wsiadam. – Zapinała pasy i dopiero teraz
przyjrzała mi się, a ja płonęłam rumieńcem jak żywym ogniem. –
A tobie co się stało?
– Chyba mam
klimakterium, sama nie wiem. Jak myślisz, czy on to zauważył?
– Niby co?
– No jak to co?
Moje rumieńce, aż mnie palą policzki. – Przyłożyłam dłonie
do swoich rozpalonych policzków. – Chyba jestem chora.
– Tak, a ta
choroba to zapewne miłość od pierwszego wejrzenia – skomentowała
Dana.
– Może on
faktycznie rzucił na Ciebie ten urok? – zaryzykowała
stwierdzenie, chociaż w tym momencie ja sama miałam większy mętlik
w głowie niż moja przyjaciółka.
Jechałyśmy więc w
milczeniu, każda zajęta swoimi myślami. Do domu Dany zostało
sześć kilometrów. Dojechałyśmy szczęśliwie pod osłoną nocy.
Dom pogrążony był we śnie.
– Matko, jak tu
ciemno – zdziwiłam się.
– Tutaj żyje się
według biologicznego rytmu – odpowiedziała Dana. – Lepiej się
do tego przyzwyczajaj.
– Czy ktoś wie,
że my przyjeżdżamy?
– Oczywiście, że
uprzedziłam Zbyszka, chyba nie myślisz, że chcę mu zrobić
niespodziankę i zastać go w łóżku z inną. – Gwałtownie
zatrzymałam samochód.
– Co się stało?
– Dana aż krzyknęła, zaskoczona moją reakcją.
– Jak to co się
stało? To ja się pytam, co ty wygadujesz? Znam was od lat i
pierwsze słyszę…
– Daj spokój,
Marianna, ty od dawna niczego nie dostrzegałaś dalej od własnego
nosa. Nie wracajmy już do tego – spojrzała na mnie błagalnie. –
Jedź do cholery, bo jestem już u kresu wytrzymałości i wiesz co?
Najchętniej bym się upiła.
– Żartujesz?
– Jasne, że
żartuję. Umowa to umowa, a z Bogiem się nie dyskutuje. Więc zapal
ten samochód i jedźmy. – Samochód ruszył posłusznie a w jego
reflektorach ukazał się duży dom.
Dana odszukała w
torebce klucze i weszłyśmy do cichego wnętrza. Zapaliła mleczne
światło, a dwa psy spojrzały leniwie z posłania, bo chyba dopiero
wtedy się obudziły i z radością znaną tylko psom ruszyły na
powitanie. Dwa wielkie wilczarze zachowywały się jak szczeniaki,
kładły się przed Daną na plecach i domagały się drapania.
Lizały ją po twarzy, rękach, a ona im na to pozwalała. Łezka
pojawiła się jej w oku i coś tam szeptała do tych psich uszu.
Widać coś dobrego, bo psy merdały wesoło ogonami. Dobrze, że one
są takie szczere i kochają miłością bezwarunkową. Nie zadają
żadnych pytań, nie osądzają, tylko kochają i już. W tym
momencie podjęłam decyzję o kupnie psa. Nigdy przedtem nie miałam
zwierzęcia w domu, bo kto by o nie dbał. Cały dzień byłam poza
domem, a częste wyjazdy jeszcze komplikowały sprawę. Teraz będę
miała dość czasu i z przyjemnością zadbam o czworonożnych
przyjaciół. Dlaczego użyłam liczby mnogiej, tego sama nie
wiedziałam, ale nie miałam czasu się nad tym zastanawiać, bo
właśnie dwa olbrzymy zaczęły mnie obwąchiwać. Cała
zesztywniałam i już miałam krzyknąć z przerażenia, kiedy jeden
ciepły jęzor liznął mnie w rękę, a ogon drugiego psa walnął
mnie po goleniach podczas radosnego powitania.
– Witajcie, pieski
– przemówiłam pieszczotliwie.
– To Atos, a ten
ciemniejszy to Aramis – poinformowała mnie Dana z lekkim
rozbawieniem.
– To jeszcze
Portos jest potrzebny do kompletu.
– Poznasz go jutro
– odparła, znowu się uśmiechając. Widać że dobrze jej w domu.
Zniknęło gdzieś zmęczenie, a ona stała się taka radosna
– Napijesz się
herbaty? – zapytała, zapalając światło w kuchni, a ja
rozglądałam się z ciekawością po tym cudownym domu. Dana stanęła
w drzwiach kuchni, czytając na głos tekst z kartki, którą
widocznie tam znalazła:
Pani Danusiu,
kolacja w piekarniku, pokój dla pani przyjaciółki przygotowany,
ten niebieski na piętrze. Jest duży i wygodny, więc w sam raz dla
pani Marianny. Pan pojechał do klienta, będzie dopiero jutro
wieczorem. Ja będę jak zwykle rano. Spokojnej nocy. Józia.
– Teraz się to
nazywa wyjazd do klienta – parsknęła z wściekłością Dana i
cały błogi nastrój prysł jak bańka mydlana.
Postawiła na
dębowym stole dwa kubki z herbatą, usiadła bezsilnie na krześle i
oddała się swoim myślom. Atos i Aramis umościli się na swoich
posłaniach i tylko ich uszy od czasu do czasu podnosiły się,
zdradzając to, że są czujne i strzegą bezpieczeństwa swojej
pani. Dopiłam swoją herbatę i postanowiłam udać się na
spoczynek. Przyniosłam nasze bagaże z samochodu, a moja
przyjaciółka dalej tkwiła w tej samej pozycji.
– Chodźmy spać –
czule pogłaskałam ją po plecach, spojrzała na mnie zdziwiona,
jakby dopiero teraz dostrzegła moją obecność.
– Tak, chodźmy –
zabrała tylko mój kuferek z kosmetykami i ruszyła schodami na
piętro, a ja za nią z największą swoją walizką.
Wytaszczyłam ją na
piętro a ona spojrzała na mnie zdziwiona.
– Po co taszczyłaś
to monstrum – wskazała palcem na walizkę – skoro pralnia jest
na dole?
Pierwszy raz
doświadczyłam na sobie skutków nadgorliwości, którą nigdy
przedtem nie grzeszyłam.
– Posegreguję
rzeczy – odpowiedziałam błyskotliwie, zła na siebie.
– Dobranoc –
rzuciła mimochodem i zeszła na dół.
Usłyszałam
trzaśnięcie drzwiami, zapewne do jej pokoju.
–Przyjaźnimy się
od tak dawna, a ja jeszcze nigdy nie byłam w tym domu –
pomyślałam, zamykając za sobą drzwi do mojego pokoju.
Pozostaje pytanie,
skąd zna mnie pani Józia? Wiele mam jeszcze niejasności i cieszę
się, że będę miała czas i sposobność, by je wszystkie
wyjaśnić. Rozejrzałam się po pokoju i faktycznie przypadł mi od
razu do gustu. Jego nazwa wzięła się zapewne od tych niebieskich
drobnych niezapominajek na tapecie. Meble w kolorze jasnego drewna,
antyczne po starannej regeneracji cieszyły oko, a wygodne łóżko z
ciemno niebieską narzutą pięknie zapraszało. Położyłam się w
ubraniu, bo nie miałam siły nawet się rozebrać. Przysnęłam na
chwilkę, ale mocne światło z górnego żyrandola nie dało mi
spać. Wstałam i leniwie poczłapałam do drzwi, by wyłączyć
światło. Nie wiem, dlaczego zamknęłam drzwi na klucz. Potem po
omacku odnalazłam nocną szafkę i zapaliłam małą lampkę z
niebieskim abażurem. Poszłam do łazienki. Niebiesko-białe
kafelki, biała wanna na nóżkach i puszyste dywaniki w niebieskie
muszelki sprawiły, że poczułam się jak na greckich wakacjach.
Spojrzałam do lustra i uśmiechnęłam się do siebie.
– Witaj, Marianno
– powiedziałam do swojego odbicia. Zmyłam starannie resztki
makijażu i w podkoszulce położyłam się do łóżka. Wiatr wył
na dworze, aż skręcało krokwie pod sufitem, a ja bezpieczna
zasnęłam pod cieplutką kołdrą.
*
– O mój Boże! –
Usłyszałam krzyk na dole i natychmiast poderwałam się z posłania.
Tak jak stałam, na bosaka pobiegłam po schodach w kierunku głośnego
lamentu.
– Co się stało?
– zapytałam, dopadając starszej okrągłej kobiety pochylającej
się nad moją przyjaciółką leżącą na podłodze między kuchnią
a salonem.
–Nie wiem, dopiero
przyszłam i tak ją zastałam – odpowiedziała mi zapłakana
kobieta. – Psy biegały po podwórku w taki ziąb, wiedziałam, że
coś się stało – opowiadała mi chaotycznie pani Józia. –
Józia jestem – przedstawiła się. – A pani to pewnie Marianna,
przyjaciółka pani?
–Tak –
potwierdziłam. Schyliłam się na Daną i poczułam alkoholowy odór.
Z jednej strony mi ulżyło, ale z drugiej poczułam ogromny zawód.
– Proszę mi pomóc
zanieść ją do sypialni – zarządziłam, a Józia posłusznie
wykonała moje polecenie.
Trochę się
namęczyłyśmy, przenosząc bezwładne ciało do przylegającego do
salonu pokoju. Stało w nim jedno łóżko, nie była to więc
małżeńska sypialnia, ale Józia wskazała właśnie ten pokój.
– Niech pani
otworzy okna – wydałam kolejne polecenie.
– Jaka tam ze mnie
pani. Józia jestem – sumitowała się kobieta, otwierając jedno
okno po drugim.
– Czy aby pani nie
przemarznie? – dopytała zatroskana.
– Nic jej nie
będzie, szybciej do siebie dojdzie – odparłam wściekła na
siebie za to, że nie próbowałam nawet porozmawiać z przyjaciółką,
kiedy w nocy straciła nagle dobry humor po przeczytaniu listu od
swojej gospodyni. Chodziło zapewne o ten fragment dotyczący
Zbyszka, a więc wychodzi na to, że Dana nie uwierzyła w ten
służbowy wyjazd męża. Poczuła się osamotniona i porzucona.
Troskliwie przykryłam mamroczącą Danę i nie zamykając pokoju,
poszłam do kuchni.
– Zrobić
śniadanie? – zapytała Józia.
– Nie, dziękuję,
ale mocna kawa by się przydała. Niech Józia ma baczenie na panią,
a ja pójdę się ubrać.
Stałam w kuchni w
podkoszulku i fikuśnych majteczkach typu stringi nie nadających się
zupełnie do paradowania po cudzej kuchni i to jeszcze w środku
zimy. Otworzyłam swoją torbę monstrum i wyjęłam dres, pierwszy z
brzegu. Nie ważne, czy wymagał prania, czy nie. Czarne spodnie
zdawały się lekko za luźne, ale nie miałam czasu szukać innych.
Te były po prostu rozciągnięte. Do tego włożyłam bladoniebieską
bluzę na zamek, a na nogi niebieskie sportowe buty. Związałam
włosy w koński ogon i bez makijażu pobiegłam na dół. Zajrzałam
do pokoju Dany, spała niespokojnie, majacząc przez sen.
– Kawa gotowa, nie
mówiła pani, jaką lubi, więc zrobiłam zwykłą parzoną, ale
mogę zrobić z ekspresu.
– Dziękuję
bardzo. Taka będzie dobra – napiłam się kawy i poczułam rozkosz
w ustach.
– Co teraz będzie
z panią? – zapytała zatroskana Józia.
– Proszę się nie
martwić, wytrzeźwieje i będzie dobrze – powiedziałam to,
chociaż sama w to nie wierzyłam.
– To nie takie
proste, jak pani myśli. To znaczy jak myślisz, Marianno. Pani ma
chorą duszę i serce zranione, a to tak szybko nie przechodzi. –
Wytarła rąbkiem fartucha łzy, które pojawiły się na samo
wspomnienie o kłopotach Dany. – A zresztą, co ja tam wiem. –
Wstała od stołu i poszła do swoich obowiązków.
Poczułam zapach
pieczeni i od razu zrobiłam się głodna. Zajrzałam do kuchni.
– Przepraszam,
mogę jednak prosić o śniadanie, tak pięknie tu zapachniało, że
od razu poczułam się głodna.
– Na co masz
ochotę, drogie dziecko?
– Cokolwiek,
proszę nie robić sobie kłopotu.
– To żaden
kłopot. To może jajecznica na masełku ze szczypiorkiem?
– Bardzo proszę –
usiadłam w kuchni przy kwadratowym stole, na którym Józia
przygotowywała obiad dla kilku osób.
– Spodziewają się
państwo gości?
– Tak. Będzie
kilka osób już na obiedzie, a reszta dojedzie wieczorem.
– Ile mamy czasu
do przyjazdu pierwszych gości? – dopytałam.
– Obiad ma być na
czternastą dla czterech osób. Reszta, to znaczy jeszcze trzy pary,
dojadą na osiemnastą. Wszyscy są znajomymi państwa, więc będzie
trudno ukryć niedyspozycję pani Danusi – Józia z troską
pokręciła głową. – Oj, pan będzie zły – znowu otarła mokre
oczy.
– Proszę się nie
martwić i wszystko przygotować na przyjazd gości, ja zajmę się
Danusią.
– Oby wszystko się
udało – podreptała w stronę okna, bo psy zaczęły ujadać.
– To tylko
dostawca – uspokoiła mnie i odkładając fartuch na oparcie
krzesła, wyszła na zewnątrz otulona grubą chustą.
Przenikliwy ziąb
wdarł się do środka. Postanowiłam zamknąć okna w pokoju Dany.
Ledwo wstałam, Józia pojawiła się kuchni w towarzystwie trzech
psów. Atos i Aramis pobiegły do pokoju swojej pani, a trzeci –
mały kundelek o zabawnym pyszczku – stanął przede mną jak
wryty. Kręcił łebkiem tak zabawnie, że miałam ochotę go
ucałować. Zrobiłam krok w jego stronę, wtedy zaczął
przeraźliwie szczekać, a dwa wilczarze pojawiły się natychmiast w
kuchni, szczerząc na mnie kły.
– Spokój –
krzyknęła Józia i trzy groźne psy natychmiast się uspokoiły. –
No patrzcie ich, jakie to się stały groźne. Ładnie to tak
straszyć gości. W kupie raźniej? Co? A już mi do sieni, bo nie
ręczę za siebie. Atos, Portos i Aramis wynocha mi stąd! –
Otworzyła drzwi do sieni i cała trójka zgodnie oddaliła się z
podkulonymi ogonami.
– Co to było? –
Dopiero po chwili doszłam do siebie.
– One tylko tak
groźnie szczekają, nie skrzywdziłby nikogo. – Chociaż ja nie
byłam tego taka pewna. Cały ten harmider obudził Danę, która
rzuciła jakieś wulgarne słowo w stronę psiego ujadania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz