sobota, 5 sierpnia 2017

MARZENIA DO SPEŁNIENIA


MARIANNA – DOM NA SKRAJU LASU


Kiedy dotarłyśmy pod wskazany adres, moje oczy zobaczyły coś, o czym od dawna marzyłam.
– Jak tu pięknie – wyrwało mi się, zanim jeszcze wysiadłam z samochodu.
– Ja widzę ruiny domu na skraju lasu. O przepraszam, jeszcze tę zabudowę gospodarczą z zawalonym dachem – Dana marudziła pod nosem.
W sekundę wybiegłam z samochodu, nie zamykając nawet drzwi. Biegałam między budynkami, nie bacząc na kiepską pogodę. Dana ciągle siedziała w samochodzie, nie wyrażając ochoty, by go opuścić.
– Chodź tu! – machałam do swojej przyjaciółki, przywołując ją do siebie. Cóż było robić, wygramoliła się z samochodu, wpadając wprost w maź śnieżnobłotną, co wprawiło ją w podły nastrój. Ja zaś nadal biegałam z radością dziecka między budynkami, a raczej między tym, co z nich zostało, i z wypiekami na twarzy opowiadałam, co mam zamiar tu zbudować. Od razu przypomniałam sobie słowa ulubionej piosenki w wykonaniu Golec uOrkiestra:
„Tu na razie jest ściernisko
Ale będzie San Francisco
A tam, gdzie to kretowisko
Będzie stał mój bank”.
– A więc kupujesz tę ruinę? – Dana zapytała z niedowierzaniem.
– No wiesz, to nie ruina tylko żyła złota – odpowiedziałam oburzona. – Ty mnie chyba w ogóle nie słuchasz – dodałam, przyglądając się przyjaciółce.
– Słucham, słucham, tylko własnym uszom nie dowierzam – zaśmiała się sarkastycznie.
– Nie śmiej się, kochana, ja mam już pomysł na siebie i tobie polecam to samo. Nie ma to jak życie z pasją.
Nie zważając na kapryśną minę przyjaciółki, opowiadałam z zapałem, co zamierzam zrobić, żeby to miejsce ożyło. Dana pustym wzrokiem patrzyła na mnie. Wiedziałam, że niedawne doświadczenia bardzo ją osłabiły, co prawda przestała pić, ale wyglądała tak, jakby przestała żyć. Ociężała szła za mną.
– Naprawdę nie nadążam za tobą – Dana zatrzymała się na chwilę. – Jeszcze tydzień temu mówiłaś, że chcesz tylko spokoju i nie szukasz wrażeń, a dzisiaj planujesz swoją przyszłość i jak cię znam, zrobisz to z rozmachem. Mam rację?
– Tutaj postawię dom – kontynuowałam, jakbym nie słyszała jej pytania. Wskazałam ręką na ruiny dawnego domu. Nowy, duży i wygodny. Tam będą stajnie na kilka koni, dopiero wtedy interes będzie rentowny – dalej opowiadałam, nie bacząc na rosnące zdziwienie przyjaciółki. – Powstanie tu siedlisko dla ludzi, którzy na chwilę zatrzymali się w drodze. Taki przystanek w drodze zwanej życiem.
– Brzmi ciekawie, ale i tak nie nadążam za tobą. Ja w tej chwili marzę tylko o tym, by znaleźć się w swoim domu. – Dana rozłożyła ręce w bezradnym geście i postanowiła wrócić do samochodu.
Ja zatrzymałam się w jednym miejscu jakbym zastygła. Oczami wyobraźni zobaczyłam dom swoich marzeń i byłam pewna, że spełnię to pragnienie i nawet cień wątpliwości nie pojawił się w moich myślach. Poczułam na swojej twarzy delikatne promienie słońca, prześwitujące przez kolorowe liście. Nagle znalazłam się na skraju lasu przed moim domem w jesiennej scenerii. Miejsce to tętniło życiem, kilkoro ludzi krzątało się na dziedzińcu. W stajni słyszałam rżenie koni. Czułam zapach ogniska i jesiennej orki. Psy szczekały radośnie, a ja czułam taki błogi spokój i radość oczekiwania. Co rusz patrzyłam w stronę drogi, która prowadziła do mojego gospodarstwa. No i jeszcze ta polana pełna wrzosów, jak kolorowy dywan prowadzący do lasu. Odgłos klaksonu brutalnie wyrwał mnie z zadumy.
– Już idę! – zawołałam i jeszcze raz spojrzałam w stronę lasu, ale czar prysł… zobaczyłam tylko śnieg, który pokrywał nieskazitelną bielą drogę do lasu.
– Ciekawe, dokąd sięga ta posiadłość? – Poczułam się jak właścicielka na włościach i chciałam mieć wszytko pod kontrolą. Zrobiłam kilka zdjęć telefonem komórkowym i biegiem ruszyłam do samochodu.
– Jedźmy już – ponagliła mnie Dana wyraźnie znużona długą podróżą.
– Masz adres właściciela tej nieruchomości? Muszę jeszcze dzisiaj tam pojechać. – Dana wyjęła z przepastnej torby notes, wyrwała kartkę i podała mi ją.
–To niedaleko, w Osłanicy, sześć kilometrów od Komańczy. – Wbiła adres w aplikacji swojego telefonu i po chwili zobaczyła wytyczoną trasę.
– Matko, jakie tu zadupie, nie sądzisz? – marudziła Dana, przytaczając moje własne słowa.
– Nie przesadzaj, zasięg jest – z uśmiechem skomentowałam jej słowa i ruszyłam w drogę powrotną, tym samym duktem, którym tu dojechałyśmy. Kiedy samochód wyłonił się z lasu, świat wydał się zupełnie inny. Dobrze utrzymana droga doprowadziła nas do wsi. Zatrzymałam się pod wskazanym adresem. Obejście było schludne a dom niczym nie wyróżniał się od innych w tej miejscowości. Rozejrzałam się wokoło i uznałam, że rozmowa będzie szybka i prosta, spodziewałam się bowiem skromnych gospodarzy, których sytuacja życiowa zmusiła do sprzedaży rodzinnej spuścizny. Stanęłyśmy pod drzwiami, nacisnęłam dzwonek i po chwili stanął przed nami… Anioł. Stałam przed tymi drzwiami jak zahipnotyzowana.
– Słucham, co panie do mnie sprowadza? – odezwał się Anioł lekko ochrypłym męskim głosem. Zachowywałam się, jakbym zapomniała języka w gębie, dopiero lekki szturchaniec Dany przywrócił mi mowę.
– Ja w sprawie ogłoszenia, w sprawie kupna ziemi, to znaczy domu – plątałam się w zeznaniach, co wyraźnie rozbawiło Anioła.
– Chodzi pani o dom na skraju lasu? – próbował sprecyzować mężczyzna, widocznie miał więcej ziemi do sprzedania.
– Nie wiem, chyba – nieskładnie odpowiadałam.
– To nie wie pani, co chce kupić? – coraz śmielej pozwalał sobie tajemniczy mężczyzna, co mnie rozwścieczyło. Dana zobaczyła błysk w moim oku, który zwiastował kłopoty dla Anioła.
– Zaraz, chwileczkę, niech się pan nie zapędza, chodzi mi o to ogłoszenie. – Wcisnęłam mu do ręki kartkę z adresem nieruchomości spisanym z oferty.
– No tak, to jest adres domu pod lasem – potwierdził Anioł. – Proszę – odsunął się od drzwi i zaprosił nas do środka.
Kiedy weszłyśmy do korytarza, zorientowałam się, że wnętrze tego domu jest wyjątkowe. Jego ściany wyłożone były jasnym kamieniem, a na podłodze leżały kafle imitujące kamienną drogę, zamiast sufitu było sklepienie. Drzwi i futryny były solidne, dębowe, wykończone łukiem. Kiedy gospodarz otworzył drzwi do kuchni, przyjemne ciepło buchnęło z jej wnętrza. Pod ścianą stał węglowy piec z okapem wyłożonym kamieniem takim, jak w sieni. Widocznie występuje on tutaj w naturze. Wskazał nam miejsca przy dużym dębowym stole, a sam zajął się przygotowaniem poczęstunku.
– Proszę ściągnąć kurtki. – Wskazał na drewniany wieszak umieszczony na ścianie obok drzwi.
– Napiją się panie czegoś? – zapytał gospodarz.
– Ja nie piję – odpowiedziała Dana, po czym lekko się zaczerwieniła.
– Kawa czy herbata? – padło krótkie pytanie.
– Kawa! Herbata! – odpowiedziałyśmy chórem.
– Kawa – sprecyzowałam.
– To dla pani herbata? – dopytał, a Dana potwierdziła kiwnięciem głowy. Postawił cynowy czajnik na palenisku kuchni, wyjął z kredensu młynek retro i przystąpił do ręcznego mielenia kawy. Następnie wyciągnął z kredensu dwa duże kremowe kubki i postawił na stole. Kiedy otworzył szufladkę młynka, aromat kawy mile podrażnił moje nozdrza, ponieważ jestem koneserką tego napoju, z łatwością rozpoznałam rodzaj kawy, którą właśnie mielił.
– Barista Exclusive? – zapytałam, chociaż byłam tego pewna. Ostatnio zakupiłam właśnie takie kawowe boksy ze stuprocentową arabicą o niepowtarzalnym aromacie i smaku zbieraną na jednej plantacji. Przypomniałam sobie czasy, kiedy byłam jeszcze właścicielką dobrze prosperującej firmy.
– Tak – odpowiedział bez wyraźnej ekscytacji. Poczułam się niedoceniona.
– A pani polecam wyjątkową herbatę, którą przywiozłem z Indii. Nie czekając na zgodę, wsypał do szklanego naczynia suche liście herbaty, zalał ją wrzątkiem i przykrył, by dobrze się zaparzyła. Spojrzał przy tym na zegarek. Zwróciłam uwagę na ten atrybut prawdziwego mężczyzny, który spoczywał na przegubie jego dłoni, i stwierdziłam, że jest to Rolex i to z całą pewnością oryginalny. Przeznaczony dla aktywnych mężczyzn uprawiających sporty wodne. Właśnie taki oglądałam w ekskluzywnym sklepie jubilerskim w zamiarze kupna w prezencie na gwiazdkę dla Karola, ale on niestety nie uprawia żadnego sportu, więc zrezygnowałam z niego na rzecz eleganckiego zegarka dla biznesmena.
– Czy ten mężczyzna nie przestanie mnie zadziwiać? – w myślach zadałam sobie retoryczne pytanie.
– Mleko? – zapytał gospodarz.
– Nie, dziękuję.
– Dobry wybór. – Zalał wodą kawę w obu kubkach i nareszcie usiadł, po chwili wstał od stołu i wyjął z dębowego kredensu zgrabny szklany kubek z podstawką, cukier i postawił to przed Daną.
– Dziękuję, nie słodzę – odpowiedziała, co zupełnie go nie obeszło. Spojrzał ponownie na zegarek i wyjął ze szklanego naczynia sitko wypełnione herbatą.
– Teraz będzie dobra, proszę się częstować – powiedział do Dany, a ona posłusznie wykonała jego polecenie i nalała sobie złocistego płynu do szklanki.
– Słucham, co panie do mnie sprowadza?
– Chcę kupić tę nieruchomość – wskazałam palcem z nienagannym manikiurem na zmiętą kartkę, która leżała na stole.
– Tę nieruchomość już dość dawno wystawiłem na sprzedaż, ale pani jest pierwszą osobą, która się nią zainteresowała. Co w takim razie chce pani wiedzieć?
Dana siedziała sobie z boku, popijała herbatę i obserwowała ten dziwny dialog między nami. Coś ją wyraźnie rozbawiło. Od razu zauważyłam tę „radość” na twarzy przyjaciółki.
– Moja przyjaciółka nie podziela mojego zdania, ale ja jestem zdecydowana na kupno tej nieruchomości.
– No więc przejdźmy do konkretów – zadecydował Anioł i wyjął z szuflady kredensu teczkę z adnotacją: „Dotyczy – Dom Anastazji”. Zajrzał do środka i przedstawił akt notarialny własności owej nieruchomości.
Wzięłam do ręki dokument i przeczytałam nazwisko właściciela: Michał Braniewski. Kolejny raz zachwycił mnie ten mężczyzna, a właściwie jego nazwisko – takie szlacheckie, pasowało do niego. Potem skojarzyłam imię z Archaniołem Michałem chroniącego swoją tarczą wszystkich, którzy walczą w słusznej sprawie i uznałam to za anielski znak. Wtedy właśnie upewniłam się w tym, że dokonałam właściwego wyboru.
– Michał Braniewski – przedstawił się. – Powinienem zrobić to na początku, panie wybaczą.
– Marianna Błażejewska – podałam mu dłoń. Miał ładne delikatne ręce.
– Na pewno nie pracuje fizycznie – pomyślałam.
– Dana – moja przyjaciółka przedstawiła się krótko, a jej głos trafił gdzieś w powietrze, bo my oboje zachowywaliśmy się tak, jakby poza nami w przytulnej kuchni nie było nikogo innego.
– No to może spiszemy umowę wstępną, a potem tylko pozostanie nam wizyta u notariusza – zaczęłam negocjacje. Nie chciałam pokazywać, jak bardzo mi zależy na kupnie tej nieruchomości, ale jednocześnie bałam się, że ktoś mnie uprzedzi.
– Jeżeli się pani zdecyduje już teraz, to nie potrzebna nam żadna umowa. Dla mnie słowo ważniejsze jest od pieniędzy – powiedział poważnie, zamykając teczkę. Wyciągnął dłoń, by przybić interes.
– Ja jestem zdecydowana, tylko pozostaje kwestia ceny. To znaczy przeczytałam, że jest do negocjacji – mówiłam spokojnie, ale moje serce biło mocno. Bałam się, że Michał Braniewski odgadnie, że jestem gotowa nawet dopłacić, by tylko stać się właścicielką wyśnionego miejsca na ziemi.
– Tak, możemy negocjować, ale w granicach rozsądku, bo cena nie jest wygórowana – ze stoickim spokojem powiedział Michał, a każde z nas wiedziało, że transakcja już się dokonała. On trzymał moją dłoń w swojej i patrzył mi w oczy, jakby tam chciał znaleźć odpowiedź na nurtujące go pytania. Dana była świadkiem tego zdarzenia, jakby oglądała film.
– Zgoda – odpowiedziałam, chociaż nie padła żadna suma.
– To jakaś magia – Dana powiedziała to na głos, ale widocznie zbyt cicho, bo my dwoje zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy nie słyszeli niczego oprócz własnych słów.
Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Michał zadzwonił do znajomego notariusza i umówił nas na sfinalizowanie transakcji za dwa dni. Pożegnaliśmy się zaraz potem, ale kiedy miałyśmy już wychodzić, gospodarz niespodziewanie zapytał, czy chciałybyśmy obejrzeć jego dom. Dana zdziwiła się i gotowa była odmówić, ale ja od razu przystałam na jego propozycję. Wyglądało na to, że oboje nie chcemy się jeszcze rozstać.
– Bardzo chętnie – odpowiedziałam i już szłam za Michałem do pokoju za kuchnią.
Była to sypialnia z wielkim łożem, ogrzewana kominkiem przyległym do kuchennego pieca. Był zbudowany z kafli w kolorze butelkowej zieleni. Meble wyglądały na ciężkie, ale do dużego pokoju pasowały znakomicie. Ogromna rzeźbiona pięciodrzwiowa szafa zajmowała całą ścianę, po przeciwnej stronie stało łoże i dwie nocne szafki, a pod oknem znajdowała się duża toaletka, która oprócz głównego lustra miała jeszcze dwa boczne ruchome skrzydła pozwalające obejrzeć się ze wszystkich stron.
– Piękna rzecz – pogładziłam blat toaletki z jakimś sentymentem. – Pana żona na pewno jest z niej zadowolona – dodałam z nutką zazdrości w głosie.
– Nie mam żony… – odpowiedział, próbując nadać lekki ton swojej wypowiedzi, ale ja wiedziałam, że to nieprawda.
Udawałam, że ta informacja nie robi na mnie żadnego wrażenia, a Michał szybko wyprowadził nas z tego pokoju. Stamtąd przeszliśmy przez korytarz do dalszej części domu. Gospodarz otworzył drzwi na wprost kuchni i pokazał nam wielką łazienkę, a właściwie pokój kąpielowy urządzony w męskim stylu, nieco surowym, ale za to wygodnym. Wszystko wyłożone było kamieniami i drewnem jak w saunie. Piec z kamieniami i ogromna balia świadczyły o tym, że pomieszczenie to spełnia podwójną funkcję. Łazienki i sauny jednocześnie. Obszerny prysznic i kilka ławeczek świadczyło o tym, że może tam przebywać kilka osób. No i drzwi balkonowe stanowiły wyjście na podest z drewna, który prowadził schodkami do stawu. Nawet zimą był to nieziemski widok. Taras był starannie odśnieżony, a więc gospodarz korzysta z niego bez względu na porę roku.
– Zapraszam dalej – mężczyzna minął kolejne drzwi, mówiąc:
– Tutaj jest toaleta.
Następnie otworzył dwuskrzydłowe drzwi, a wtedy obie wpadłyśmy w zachwyt.
Dana nawet pozwoliła sobie na spontaniczne:
– O kurczę, ale czad – co rozbawiło gospodarza.
– Ta część przeznaczona jest dla gości – skomentował to z radością Michał.
Był to ogromny pokój, a można nawet zaryzykować stwierdzenie, że dwa pokoje połączone w jedną całość. Poczułam się jak w domku myśliwskim. Kamienny kominek, belki pod sufitem i ściana przy dwóch oddzielnych łóżkach były wyłożone boazerią z ciemnego drewna, a cała reszta miała kremowy kolor z elementami kamienia. Na podłodze znajdowały się deski w tym samym co sufit i belki ciemnym kolorze, całości dopełniały wygodne fotele do siedzenia i stół z ławą blisko kominka. Na szczęście nigdzie nie zauważyłam żadnych myśliwskich trofeów, tylko przepiękne fotografie żywych zwierząt zrobione zapewne przez zawodowca.
Zaniemówiłam z wrażenia, a Dana wręcz przeciwnie. Na głos podziwiała styl, kunszt i dobry gust właściciela domu. Szerokie dwuskrzydłowe drzwi prowadziły na drewniany taras, który łączył się z jeziorkiem. Do apartamentu należała również łazienka podobna do tej dużej tylko w wersji mini.
– A teraz panie pozwolą, że pokażę moją dumę – wyszedł na korytarz i otworzył kolejne drzwi, które prowadziły do zimowego ogrodu w wersji makro. Wielkie pomieszczenie zbudowane z drewna i szkła stanowiło oazę roślin i wygodnych miejsc do siedzenia. Kolejny kominek był ozdobą oranżerii i kolejnego tarasu w ogrodzie. Dom z trzech stron był otoczony tarasami i ścieżkami z kamienia. Z przodu wyglądał tak niepozornie, a z tyłu to po prostu raj na ziemi.
– Zastanawiają się panie, dlaczego dom od frontu jest taki niepozorny? – zapytał, jakby czytał w moich myślach.
– No istotnie przeszła mi taka myśl przez głowę – odpowiedziałam. – I nie ukrywam, ciekawa jestem pana odpowiedzi.
– Po prostu jeszcze nie zakończyłem wszystkich prac. Często wyjeżdżam, więc nie starczyło mi czasu, ale mam nadzieję, że odwiedzą mnie panie jeszcze nieraz, po to chociaż, by zobaczyć efekt końcowy – uśmiechnął się tak zmysłowo i szczerze, że już wtedy wiedziałam że będę częstym gościem tego domu.
– Z pewnością jeszcze się zobaczymy – odpowiedziałam i lekko pchnęłam Danę do wyjścia.
– No wsiadaj, cholera, do tego samochodu, bo jeszcze rzuci na nas jakiś urok – gadałam jak najęta, chociaż to właśnie ja nie chciała rozstać się z tym Aniołem w ludzkim ciele.
– Co się tak gorączkujesz? Już wsiadam. – Zapinała pasy i dopiero teraz przyjrzała mi się, a ja płonęłam rumieńcem jak żywym ogniem. – A tobie co się stało?
– Chyba mam klimakterium, sama nie wiem. Jak myślisz, czy on to zauważył?
– Niby co?
– No jak to co? Moje rumieńce, aż mnie palą policzki. – Przyłożyłam dłonie do swoich rozpalonych policzków. – Chyba jestem chora.
– Tak, a ta choroba to zapewne miłość od pierwszego wejrzenia – skomentowała Dana.
– Może on faktycznie rzucił na Ciebie ten urok? – zaryzykowała stwierdzenie, chociaż w tym momencie ja sama miałam większy mętlik w głowie niż moja przyjaciółka.
Jechałyśmy więc w milczeniu, każda zajęta swoimi myślami. Do domu Dany zostało sześć kilometrów. Dojechałyśmy szczęśliwie pod osłoną nocy. Dom pogrążony był we śnie.
– Matko, jak tu ciemno – zdziwiłam się.
– Tutaj żyje się według biologicznego rytmu – odpowiedziała Dana. – Lepiej się do tego przyzwyczajaj.
– Czy ktoś wie, że my przyjeżdżamy?
– Oczywiście, że uprzedziłam Zbyszka, chyba nie myślisz, że chcę mu zrobić niespodziankę i zastać go w łóżku z inną. – Gwałtownie zatrzymałam samochód.
– Co się stało? – Dana aż krzyknęła, zaskoczona moją reakcją.
– Jak to co się stało? To ja się pytam, co ty wygadujesz? Znam was od lat i pierwsze słyszę…
– Daj spokój, Marianna, ty od dawna niczego nie dostrzegałaś dalej od własnego nosa. Nie wracajmy już do tego – spojrzała na mnie błagalnie. – Jedź do cholery, bo jestem już u kresu wytrzymałości i wiesz co? Najchętniej bym się upiła.
– Żartujesz?
– Jasne, że żartuję. Umowa to umowa, a z Bogiem się nie dyskutuje. Więc zapal ten samochód i jedźmy. – Samochód ruszył posłusznie a w jego reflektorach ukazał się duży dom.
Dana odszukała w torebce klucze i weszłyśmy do cichego wnętrza. Zapaliła mleczne światło, a dwa psy spojrzały leniwie z posłania, bo chyba dopiero wtedy się obudziły i z radością znaną tylko psom ruszyły na powitanie. Dwa wielkie wilczarze zachowywały się jak szczeniaki, kładły się przed Daną na plecach i domagały się drapania. Lizały ją po twarzy, rękach, a ona im na to pozwalała. Łezka pojawiła się jej w oku i coś tam szeptała do tych psich uszu. Widać coś dobrego, bo psy merdały wesoło ogonami. Dobrze, że one są takie szczere i kochają miłością bezwarunkową. Nie zadają żadnych pytań, nie osądzają, tylko kochają i już. W tym momencie podjęłam decyzję o kupnie psa. Nigdy przedtem nie miałam zwierzęcia w domu, bo kto by o nie dbał. Cały dzień byłam poza domem, a częste wyjazdy jeszcze komplikowały sprawę. Teraz będę miała dość czasu i z przyjemnością zadbam o czworonożnych przyjaciół. Dlaczego użyłam liczby mnogiej, tego sama nie wiedziałam, ale nie miałam czasu się nad tym zastanawiać, bo właśnie dwa olbrzymy zaczęły mnie obwąchiwać. Cała zesztywniałam i już miałam krzyknąć z przerażenia, kiedy jeden ciepły jęzor liznął mnie w rękę, a ogon drugiego psa walnął mnie po goleniach podczas radosnego powitania.
– Witajcie, pieski – przemówiłam pieszczotliwie.
– To Atos, a ten ciemniejszy to Aramis – poinformowała mnie Dana z lekkim rozbawieniem.
– To jeszcze Portos jest potrzebny do kompletu.
– Poznasz go jutro – odparła, znowu się uśmiechając. Widać że dobrze jej w domu. Zniknęło gdzieś zmęczenie, a ona stała się taka radosna
– Napijesz się herbaty? – zapytała, zapalając światło w kuchni, a ja rozglądałam się z ciekawością po tym cudownym domu. Dana stanęła w drzwiach kuchni, czytając na głos tekst z kartki, którą widocznie tam znalazła:
Pani Danusiu, kolacja w piekarniku, pokój dla pani przyjaciółki przygotowany, ten niebieski na piętrze. Jest duży i wygodny, więc w sam raz dla pani Marianny. Pan pojechał do klienta, będzie dopiero jutro wieczorem. Ja będę jak zwykle rano. Spokojnej nocy. Józia.
– Teraz się to nazywa wyjazd do klienta – parsknęła z wściekłością Dana i cały błogi nastrój prysł jak bańka mydlana.
Postawiła na dębowym stole dwa kubki z herbatą, usiadła bezsilnie na krześle i oddała się swoim myślom. Atos i Aramis umościli się na swoich posłaniach i tylko ich uszy od czasu do czasu podnosiły się, zdradzając to, że są czujne i strzegą bezpieczeństwa swojej pani. Dopiłam swoją herbatę i postanowiłam udać się na spoczynek. Przyniosłam nasze bagaże z samochodu, a moja przyjaciółka dalej tkwiła w tej samej pozycji.
– Chodźmy spać – czule pogłaskałam ją po plecach, spojrzała na mnie zdziwiona, jakby dopiero teraz dostrzegła moją obecność.
– Tak, chodźmy – zabrała tylko mój kuferek z kosmetykami i ruszyła schodami na piętro, a ja za nią z największą swoją walizką.
Wytaszczyłam ją na piętro a ona spojrzała na mnie zdziwiona.
– Po co taszczyłaś to monstrum – wskazała palcem na walizkę – skoro pralnia jest na dole?
Pierwszy raz doświadczyłam na sobie skutków nadgorliwości, którą nigdy przedtem nie grzeszyłam.
– Posegreguję rzeczy – odpowiedziałam błyskotliwie, zła na siebie.
– Dobranoc – rzuciła mimochodem i zeszła na dół.
Usłyszałam trzaśnięcie drzwiami, zapewne do jej pokoju.
–Przyjaźnimy się od tak dawna, a ja jeszcze nigdy nie byłam w tym domu – pomyślałam, zamykając za sobą drzwi do mojego pokoju.
Pozostaje pytanie, skąd zna mnie pani Józia? Wiele mam jeszcze niejasności i cieszę się, że będę miała czas i sposobność, by je wszystkie wyjaśnić. Rozejrzałam się po pokoju i faktycznie przypadł mi od razu do gustu. Jego nazwa wzięła się zapewne od tych niebieskich drobnych niezapominajek na tapecie. Meble w kolorze jasnego drewna, antyczne po starannej regeneracji cieszyły oko, a wygodne łóżko z ciemno niebieską narzutą pięknie zapraszało. Położyłam się w ubraniu, bo nie miałam siły nawet się rozebrać. Przysnęłam na chwilkę, ale mocne światło z górnego żyrandola nie dało mi spać. Wstałam i leniwie poczłapałam do drzwi, by wyłączyć światło. Nie wiem, dlaczego zamknęłam drzwi na klucz. Potem po omacku odnalazłam nocną szafkę i zapaliłam małą lampkę z niebieskim abażurem. Poszłam do łazienki. Niebiesko-białe kafelki, biała wanna na nóżkach i puszyste dywaniki w niebieskie muszelki sprawiły, że poczułam się jak na greckich wakacjach. Spojrzałam do lustra i uśmiechnęłam się do siebie.
– Witaj, Marianno – powiedziałam do swojego odbicia. Zmyłam starannie resztki makijażu i w podkoszulce położyłam się do łóżka. Wiatr wył na dworze, aż skręcało krokwie pod sufitem, a ja bezpieczna zasnęłam pod cieplutką kołdrą.
*
– O mój Boże! – Usłyszałam krzyk na dole i natychmiast poderwałam się z posłania. Tak jak stałam, na bosaka pobiegłam po schodach w kierunku głośnego lamentu.
– Co się stało? – zapytałam, dopadając starszej okrągłej kobiety pochylającej się nad moją przyjaciółką leżącą na podłodze między kuchnią a salonem.
–Nie wiem, dopiero przyszłam i tak ją zastałam – odpowiedziała mi zapłakana kobieta. – Psy biegały po podwórku w taki ziąb, wiedziałam, że coś się stało – opowiadała mi chaotycznie pani Józia. – Józia jestem – przedstawiła się. – A pani to pewnie Marianna, przyjaciółka pani?
–Tak – potwierdziłam. Schyliłam się na Daną i poczułam alkoholowy odór. Z jednej strony mi ulżyło, ale z drugiej poczułam ogromny zawód.
– Proszę mi pomóc zanieść ją do sypialni – zarządziłam, a Józia posłusznie wykonała moje polecenie.
Trochę się namęczyłyśmy, przenosząc bezwładne ciało do przylegającego do salonu pokoju. Stało w nim jedno łóżko, nie była to więc małżeńska sypialnia, ale Józia wskazała właśnie ten pokój.
– Niech pani otworzy okna – wydałam kolejne polecenie.
– Jaka tam ze mnie pani. Józia jestem – sumitowała się kobieta, otwierając jedno okno po drugim.
– Czy aby pani nie przemarznie? – dopytała zatroskana.
– Nic jej nie będzie, szybciej do siebie dojdzie – odparłam wściekła na siebie za to, że nie próbowałam nawet porozmawiać z przyjaciółką, kiedy w nocy straciła nagle dobry humor po przeczytaniu listu od swojej gospodyni. Chodziło zapewne o ten fragment dotyczący Zbyszka, a więc wychodzi na to, że Dana nie uwierzyła w ten służbowy wyjazd męża. Poczuła się osamotniona i porzucona. Troskliwie przykryłam mamroczącą Danę i nie zamykając pokoju, poszłam do kuchni.
– Zrobić śniadanie? – zapytała Józia.
– Nie, dziękuję, ale mocna kawa by się przydała. Niech Józia ma baczenie na panią, a ja pójdę się ubrać.
Stałam w kuchni w podkoszulku i fikuśnych majteczkach typu stringi nie nadających się zupełnie do paradowania po cudzej kuchni i to jeszcze w środku zimy. Otworzyłam swoją torbę monstrum i wyjęłam dres, pierwszy z brzegu. Nie ważne, czy wymagał prania, czy nie. Czarne spodnie zdawały się lekko za luźne, ale nie miałam czasu szukać innych. Te były po prostu rozciągnięte. Do tego włożyłam bladoniebieską bluzę na zamek, a na nogi niebieskie sportowe buty. Związałam włosy w koński ogon i bez makijażu pobiegłam na dół. Zajrzałam do pokoju Dany, spała niespokojnie, majacząc przez sen.
– Kawa gotowa, nie mówiła pani, jaką lubi, więc zrobiłam zwykłą parzoną, ale mogę zrobić z ekspresu.
– Dziękuję bardzo. Taka będzie dobra – napiłam się kawy i poczułam rozkosz w ustach.
– Co teraz będzie z panią? – zapytała zatroskana Józia.
– Proszę się nie martwić, wytrzeźwieje i będzie dobrze – powiedziałam to, chociaż sama w to nie wierzyłam.
– To nie takie proste, jak pani myśli. To znaczy jak myślisz, Marianno. Pani ma chorą duszę i serce zranione, a to tak szybko nie przechodzi. – Wytarła rąbkiem fartucha łzy, które pojawiły się na samo wspomnienie o kłopotach Dany. – A zresztą, co ja tam wiem. – Wstała od stołu i poszła do swoich obowiązków.
Poczułam zapach pieczeni i od razu zrobiłam się głodna. Zajrzałam do kuchni.
– Przepraszam, mogę jednak prosić o śniadanie, tak pięknie tu zapachniało, że od razu poczułam się głodna.
– Na co masz ochotę, drogie dziecko?
– Cokolwiek, proszę nie robić sobie kłopotu.
– To żaden kłopot. To może jajecznica na masełku ze szczypiorkiem?
– Bardzo proszę – usiadłam w kuchni przy kwadratowym stole, na którym Józia przygotowywała obiad dla kilku osób.
– Spodziewają się państwo gości?
– Tak. Będzie kilka osób już na obiedzie, a reszta dojedzie wieczorem.
– Ile mamy czasu do przyjazdu pierwszych gości? – dopytałam.
– Obiad ma być na czternastą dla czterech osób. Reszta, to znaczy jeszcze trzy pary, dojadą na osiemnastą. Wszyscy są znajomymi państwa, więc będzie trudno ukryć niedyspozycję pani Danusi – Józia z troską pokręciła głową. – Oj, pan będzie zły – znowu otarła mokre oczy.
– Proszę się nie martwić i wszystko przygotować na przyjazd gości, ja zajmę się Danusią.
– Oby wszystko się udało – podreptała w stronę okna, bo psy zaczęły ujadać.
– To tylko dostawca – uspokoiła mnie i odkładając fartuch na oparcie krzesła, wyszła na zewnątrz otulona grubą chustą.
Przenikliwy ziąb wdarł się do środka. Postanowiłam zamknąć okna w pokoju Dany. Ledwo wstałam, Józia pojawiła się kuchni w towarzystwie trzech psów. Atos i Aramis pobiegły do pokoju swojej pani, a trzeci – mały kundelek o zabawnym pyszczku – stanął przede mną jak wryty. Kręcił łebkiem tak zabawnie, że miałam ochotę go ucałować. Zrobiłam krok w jego stronę, wtedy zaczął przeraźliwie szczekać, a dwa wilczarze pojawiły się natychmiast w kuchni, szczerząc na mnie kły.
– Spokój – krzyknęła Józia i trzy groźne psy natychmiast się uspokoiły. – No patrzcie ich, jakie to się stały groźne. Ładnie to tak straszyć gości. W kupie raźniej? Co? A już mi do sieni, bo nie ręczę za siebie. Atos, Portos i Aramis wynocha mi stąd! – Otworzyła drzwi do sieni i cała trójka zgodnie oddaliła się z podkulonymi ogonami.
– Co to było? – Dopiero po chwili doszłam do siebie.
– One tylko tak groźnie szczekają, nie skrzywdziłby nikogo. – Chociaż ja nie byłam tego taka pewna. Cały ten harmider obudził Danę, która rzuciła jakieś wulgarne słowo w stronę psiego ujadania.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz